poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Rozdział XIV

  - Czyli co... To my jezeźmy ci źli, czy to władza jez be? - zapytał Willy, próbując utrzymać łokcie na kolanach. Niestety cały czas się przesuwały, albo to jego kolana, i nie potrafił usiąść jak człowiek. Te jego łokcie, albo kolana, dziwnie się dziś zachowywały. Nie wiedział, czemu tak jest.
  - To władza. My chcemy być sobą - odpowiedział mu Lucas, nadając swemu głosowi jako-takiej mądrości. Był zdecydowanie mniej pijany, albo bardziej trzeźwy, niż William. Zależy jak na to patrzeć.
  Obaj siedzieli właśnie w salonie dealera, sam właściciel wciąż w jeansach, choć z rozpiętym rozporkiem, a Willy ubrany tak, jak go pan Bóg stworzył. Ostatnio w ich życiach, bo w końcu żyli osobno, sporo się działo. I przez to, iż głównie były to kryzysy, postanowili wspólnie je odreagować.
  - Dlaczego są zili? - zaskomlił, wreszcie się poddając w związku ze swoimi łokciami, albo kolanami. Położył się na boku, z głową poza kanapą, lewą ręką, tym razem miał pewność, że to ręka, na powrót przyciągając w połowie pustą, lub w połowie pełną butelkę piwa. Wtedy chyba była w połowie pustą. Próbował wlać sobie przezroczysty, choć lekko żółtawy płyn do ust, lecz leżąc na boku wszystko mu się wylewało. Lucas postanowił mu pomóc, bo i czemu nie.
  - Nie tak - westchnął, klęcząc przed nim. Wyrwał mu, choć bez sił, gdyż William przedmiot jedynie trzymał, nie przytrzymywał, butelkę i wlał sobie do ust parę łyków, nie przełykając jednak. Przybliżył twarz do twarzy młodszego, słabszego, i w ogóle niżej od niego, i, nieudolnie go całując, przelał zawartość swych ust do ust tamtego.
  William pokiwał głową w podzięce i po połknięciu, położył ją na kanapie. Nie wiedział, co jest nie tak, ale coś było, gdyż nagle poczuł się inaczej. To była głowa, albo kark, albo ręka, którą zgniatał pod sobą od dwóch minut.
  - Pieprzmy się - zaproponował Lucas, zachęcony poprzednim pseudopocałunkiem. William nie miał ochoty zastanawiać się nad konsekwencjami, w ogóle o tym nie pomyślał. Zwyczajnie znów kiwnął głową i dał się ściągnąć na twardą mimo dywanu podłogę, a potem kolana Lucasa. Nie był jak kukła, nigdy tego nie lubił, nieważne czy na trzeźwo, czy po pijaku, więc przyssał się tamtemu do szyi, w głębokim poważaniu mając fakt, że ani to przyjemne w zapachu ani w smaku.
  I zrobili to po raz kolejny, dzisiejszego dnia już chyba raz trzeci, lub czwarty, i znowu, i znowu, i William przestał już liczyć po jakimś czasie, bo myślał, że zaraz skończy mu się sperma. Kto pijanemu zabroni?
  Lecz okazało się, że to nie sperma, a siły Williama były na wyczerpaniu, i choć Lucas próbował już chyba pod każdym kątem, zielonowłosy spał jak zabity.

  - Ej, Lucas... - mruknął Willy, dźgając go w pierś, jednak nie otwierając oczu. Nie miał na to sił.
  - No... - odmruknął mu mężczyzna w połowie wciąż śpiąc.
  - Możesz mi powiedzieć, dlaczego w mojej dupie wciąż jest twój chuj, i czemu nie chcę, żeby wyszedł? - Najwyraźniej to wulgarne słownictwo z ust zielonowłosego obudziło dealera do końca. Choć może bardziej chodziło o sam sens owych słów.
  - Co do pierwszego, tak szczerze, nie mam pojęcia, a jeśli chodzi o drugie...
  - Tak, tak, moja dziurka uwielbia twojego ogromnego kutasa, mnóstwo razy kazałeś mi to mówić - przerwał mu William. Następnie westchnął, gdyż naprawdę nie chciał, by członek tamtego go opuścił. To było dziwne uczucie, a jednocześnie niezwykle miłe.
  Wstał jednak, lub raczej podniósł na łokciach i położył plackiem na kanapie, i zaraz potem chwycił się za głowę.
  - Pierwszy raz w życiu się tak schlałem... - jęknął boleśnie, jak gdyby przeżywał właśnie najgorsze katusze. I właściwie takie chyba były, bo nie dość, że jego tyłek pulsował z bólu  jeszcze bardziej, niż po gwałcie, to jeszcze czuł, jakby głowa mu miała zaraz eksplodować. - To wszystko przez ciebie i przez twój jebany schlowek... schowek...
  - To się nazywa minibarek. - Lucas ignorował jego wywód aż do momentu przejęzyczenia. Prawdopodobnie jego umysł wciąż znajdował się w odmętach Krainy Morfeusza.
  - Nieważne. Ważniejsze jest, że niepotrzebnie trzymasz w domu to dziadostwo, skoro starcza ci tylko na jeden wieczór.
  - Te zapasy akuratnie były ze mną już drugi miesiąc. Musisz serio mieć jakieś problemy.
  Hagrenay tak naprawdę kompletnie nic nie wiedział. Mimo że wszyscy (to znaczy Kimi) myśleli, iż jest odwrotnie. William z nikim nie lubił dzielić się swoimi tajemnicami, ani problemami, a już najbardziej z Lucasem. Już mu wystarczyło to, że mężczyzna sam potrafił się domyślić. A jeśli się nie domyślał zawsze znajdował jakiś sposób, by William mu o tym powiedział. Albo to szantaż, albo jakiś podstęp. Zawsze.
  - A żebyś wiedział, że mam.
  Przez następne kilka minut William na powrót odpłynął do swych czasem smutnych i gorzkich, innym razem pełnych szczęścia myśli i wspomnień. Potok złych rzeczy zaczął się od napadu na niego. Potem była chwila radości, gdy bliscy jego sercu ludzie go zaakceptowali. A potem strach przed powrotem do domu i ukrywanie się to u Lucasa, to u Kimiko, a czasem zwyczajnie na przystankach lub w nocnych autobusach. A potem wypadek Thomasa, który wstrząsnął nim tak, że zamiast zwyczajnie pójść do szpitala i porozmawiać, lub chociaż popatrzeć, upił się w trzy dupy, i wypieprzył kilkukrotnie razy więcej.
  Może myślał, że chwila wspominania była snem, może obaj myśleli. W każdym razie dealer nie przejął się nim, gdy zauważył, iż zamknął oczy. Wstał powoli, ubrał się i poszedł do kuchni zrobić sobie śniadanie, a Willy'emu specyficzny napój z cytryny i odrobinki dragów. Każdy miał swój sposób na kaca.
  - Wstawaj... - Hagrenay przystawił mu chłodną, dość dużą szklankę do policzka i czoła, czekając cierpliwie, aż tamten się zbudzi. Lecz Willy miast otworzyć oczu, połasił się trochę do szklanki, ochładzając rozgrzaną - według niego samego - głowę, a potem westchnął cierpiętniczo, znów udając, bądź rzeczywiście tak myśląc, że ból całego świata jest jego bólem, już nie przyjemnym, i spojrzał sugestywnie na szklankę, a potem mężczyznę, który ją trzymał. - Nie wleję ci tego do gardła, leniwy gówniarzu. Wstawaj i przestań robić szopki.
  - To okrutne... - jęknął, wydawać by się mogło, smutny i urażony. W rzeczywistości jednak w głębokim poważaniu miał pomoc tamtego. Obaj wiedzieli, jak dobrym jest aktorem.
  - To jaki tym razem zdarzył się wypadek w tym twoim ograniczonym, pełnym cierpienia i pseudokatuszy małym światku? - Lucas rozsiadł się wygodnie obok niego, po czym zaciągnął klasycznym, pełnym tytoniu zmieszanego z heroiną cygaro.
  William wziął dwa duże łyki smacznego, acz kwaśnego do wykrzywienia napoju, następnie oparł wygodnie o wezgłowie kanapy.
  - Nieźle trafiłeś z tym wypadkiem - przyznał, dalej już tylko powolnymi, małymi łykami "ciumkając" swój lek. Wiedział, że zaintrygował Lucasa, planował jednakże jedynie wypić resztę napoju i iść wreszcie do domu. Dawno go tam nie było.
  - Powiesz mi coś więcej, czy robisz dziś za enigmę? - William udał, że zastanawia się nad pytaniem, przy okazji wyciągając zza kanapy swoje ciuchy i eksponując to jakże urodziwe miejsce, na którym plecy kończą swą szlachetną nazwę. Nie mógł dosięgnąć slipek, poprosił więc Hagrenaya, by przytrzymał mu szklankę i chwycił z ziemi wszystko, co było mu potrzebne.
  - Hmm... Chyba będę dziś chodzącą zagadką - rzekł po chwili, gdy był już ubrany, z nutką tajemniczości w głosie, z ulgą wypijając ostatnie dwa łyki. Odstawił szklankę na stół, nachylił się nad Lucasem, całując go krótko w czoło i wyszedł, głośno trzaskając drzwiami. Już z przyzwyczajenia tak robił. Jakby podkreślał to, że opuszcza jakieś miejsce. Przynajmniej już nie wrzeszczał podniesionym, pełnym wyższości głosem, jak wtedy, gdy miał pięć lat "wychodzę". Brzmiał jak mały szlachcic. I gdy był dzieckiem może było to urocze, lecz teraz zapewne byłoby mocno uciążliwe.
  Tym razem, wyjątkowo, nie miał szczęścia z autobusem, gdyż sporo czasu zjadło mu nudzenie się na przystanku. A i już w środku komunikacji miejskiej nie było zbyt przyjemnie, gdyż gdzieś na samym końcu zauważył swoich byłych oprawców. Usiadł więc blisko kierowcy, zakładając na głowę kaptur, i modlił się w myślach do boga, w którego istnienie nie wierzył już od dawien dawna, by tylko go nie zauważyli.
  Za oknami na ulicach Los Angeles działy się rzeczy tak zwyczajne i nudne, iż prawie zasnął, a mimo to wiedział doskonale, wszyscy wiedzieli, że gdyby jakiś obcokrajowiec pojawił się u nich i przeleciał nad ich miastem wtę i wewtę, pomyślałby, że te wszystkie ludzkie normalne czynności są niezwykle fascynujące.
  Wreszcie, po dłużących mu się chwilach napięcia i zmęczenia, trafił w uliczkę niedaleko swojego domu. Wciąż słysząc z tyłu tamtych trzech, których tak się obawiał, naciągnął kaptur mocniej na głowę i szybko wysiadł z busa. Na całe szczęście go nie zauważyli. Lub zauważyli, acz nie chcieli zaczepiać. Świadomie i ochoczo wymazał z pamięci wersję drugą, a później już tylko szedł przed siebie, patrząc na zbliżający się ku niemu dom.
  Nie było go tydzień, lecz mimo to wolał, by matka zauważyła jego nieobecność. Miałby tę świadomość, że choć w najmniejszym stopniu się nim interesuje.
  - Wróciłem... - mruknął, gdyż dobrze wiedział, że mieszkanie jest puste. Aczkolwiek trzasnąć drzwiami musiał.
  - Willy? - Z niejakim zaskoczeniem zarejestrował głos matki. Usłyszał pospieszne kroki z korytarza, gdy zdejmował buty, następnie został przytulony do wątłego, jeszcze drobniejszego od niego, ciała kobiety. - Gdzieś ty był tyle czasu? Nawet na policję już dzwoniłam!
  - Niepotrzebnie, wszystko ze mną w porządku... - Sam był zdziwiony reakcją matki.
  - Właśnie czuję. Śmierdzisz piwskiem na kilometr. Idź się umyć, przebrać i chodź do kuchni, czekają na ciebie śniadania z całego tygodnia.
  Taką matkę pamiętał z czasów swojego dzieciństwa. Troskliwą, wyluzowaną i zajmującą się nim, jak trzeba. Nie myślał, że kiedyś tamta kobieta wróci. W chwili, gdy kierował się na górę z nikłym uśmiechem na zmęczonej twarzy, miał nadzieję, że taka już zostanie.
~Sakura

niedziela, 5 kwietnia 2015

Rozdział XIII

 Była słoneczna niedziela. Lottie i pani Lara Sarah Douglas spędzały czas w ogrodzie mieszczącym się na tyłach domu. Białe metalowe krzesła z ozdobnymi oparciami były bardzo niewygodne. Lottie miała dość krzeseł, herbaty, Lary i kotów.  Przebywała tu dopiero drugi dzień i miała ochotę zamieszkać pod mostem. Jednak doceniała starania Thomasa i starała się być miła dla starszej pani, Christiana, Chamberlana i Papucia. Pomyślała o tym, że jutro cały dzień spędzi sama. Bez Lary. A koty zamknie w piwnicy i będzie miała święty spokój. Staruszka wybierała się na grę w bingo ze swoimi najlepszymi przyjaciółkami. Lottie nie rozumiała dlaczego kobiety chciały spotkać się kilka godzin przed grą. Możliwe, że chciały omówić taktykę gry. To było nieważne. W końcu odpocznie od herbaty.
 Christian wydał z sobie głośne "miał" pół godziny przed budzikiem. Lottie ospale wstała z łóżka i podniosła żaluzje. Legowisko Christiana mieści się w pokoju zajmowanym przez nią i kot miał zwyczaj wczesnego wstawania. Dziewczyna nie zebrała w sobie tyle odwagi by poprosić Larę o przeniesienia kota w inne miejsce. Christian był jej pierwszym skarbkiem i to właśnie on dostawał podwójną porcję łososia. Rudy kocur wdrapał się na łóżko i położył na poduszce. Jego spojrzenie było pogardliwe, jakby gardził wszystkim co nie jest Larą Sarah Douglas i łososiem.
Lottie wykonała podstawowe poranne czynności, wyłączyła dzwoniący budzik i zeszła na dół do kuchni. 
 Czuła głód.
 Otworzyła lodówkę i natychmiast ją zamknęła. Dobrze wiedziała, że nie oszuka swojego ciała. Nie potrzebowała kanapki i ciepłej herbaty. Lottie potrzebowała narkotyków. 
 Z tylnej kieszeni spodni wyciągnęła gotowego skręta, jointa, blanta- kogo obchodziła poprawna nazwa. Dostała go od Thomasa, by nie wpadła w szaleńczą pogoń za dragami. Żałowała, że dostała tylko jednego. Podejrzenia, które wysnuła jakiś czas temu zaczynały się sprawdzać. Czyżby Thomas nakłaniał ich do odwyku? 
  Przekręciła skręta w palcach i schowała go do kieszeni.
 Musi nauczyć się panować nad głodem. Nie chciałaby żeby jej życie toczyło się według narkotykowego rytmu. A może już teraz żyła tym rytmem?
  Do kuchni wszedł Chamberlan. Otarł się o stołową nogę i wlepił spojrzenie w Lottie. Dziewczyna chciała ponownie wyciągnąć zawiniątko z kieszeni, ale zadzwoniła jej komórka. Na ekranie wyświetlił się nieznany jej numer. Nacisnęła zieloną słuchawkę i wysłuchała wiadomości od kobiety mówiącej oficjalnym i pełnym spokoju głosem.
 Kwadrans później Lottie przebiegała przez Bulwar Lincolna. Co chwilę potykała się o niezawiązane sznurówki, ale nie zwracała na to uwagi. Z rozmachem otworzyła przeszkolne drzwi i niezwracając uwagi na krzyczącą na nią pielęgniarkę wpadła na SOR. Na progu sali zwolniła i szybkim krokiem podeszła do jednego ze szpitalnych łóżek.
 Szczupła twarz Thomasa tonęła w białej poduszce. Opatrunek trochę zjechał ze skroni i ukazał ranę, szeroką na około pół centymetra. Na środku gazy wykwitła czerwona plama, która przeraziła Lottie. Przestraszyło ją to bardziej niż noga w gipsie i liczne siniaki. Rozcięta nogawka spodni i rozpięta oraz poszarpana koszula w kratę wskazywały na to, że Thomas został przywieziony całkiem niedawno. Dziewczyna delikatnie dotknęła wierzchu dłoni wolnej od wenflonu, a jej brat rozchylił powieki na krótką chwilę. Lottie pomyślała, że jeszcze nigdy się tak nie bała. Co by się stało, gdyby obrażenia zagrażały jego życiu? Przez jej umysł przemknęło miliony wspomnień. Thomas odprowadzający ją do szkoły. Thomas przygotowujący skromny obiad. Thomas palący papierosa z podkrążonymi oczami.
 Samotna łza spłynęła po policzku i zaginęła we włosach. Za nią spłynęły jej siostry. Cichy wodospad szemrał i opiekuńczo otulał twarz dziewczyny.
 Chwila zapomnienia. Ciemność.
 Lottie nie bardzo pamiętała jak i kiedy odzyskała przytomność. Czuła się tak, jakby ktoś wszedł do jej mózgu z korektorem i przysłonił jej pamięć. Spod białej powłoki przebijały się napisane wyrazy, lecz było to zbyt mało, by Lottie pamiętała kiedy usiadła na chwiejącym się krześle na przeciwko pielęgniarki ubranej w różowy fartuch. Kobieta na oko miała trzydzieści lat. Bez przerwy uśmiechała się do dziewczyny i co minutę proponowała jej chusteczkę i zapewniała, że wypadek Thomasa nie był niebezpieczny. Beth, bo tak głosił jej identyfikator, miała proste włosy sięgające brody w kolorze błota. Posiadała ładną twarz, ale całą magię jej urody psuł długi nos z garbem.
 - Thomas ma złamaną nogę i kilka niegroźnych ran. Nie masz się czym przejmować, Loretto.
Lottie w odpowiedzi pokiwała głową i otarła łzy.
 - Skąd centrala miała mój numer? - zapytała drżącym głosem.
 - Najwyraźniej twój brat zapisał go na karcie ICE*. Jak widzisz warto ją zawsze mieć przy sobie - odparła Beth i obdarzyła ją kolejnym uśmiechem i chusteczką.
 Gdy w panice wbiegła do szpitala nie zwróciła uwagi na to, co się działo. Liczył się tylko Thomas. Teraz szła za Beth i widziała dużo więcej. Szpital to miejsce, gdzie jest ból. Jednocześnie jest to miejsce przepełnione radością i chęcią pomocy. Lottie pomyślała, że szpital to jeden wielki oksymoron. Tu ból i strach mieszał się ze zdrowiem i szczęściem. Uśmiechające się pielęgniarki i wyniszczone psychicznie kobiety w fartuchach. Dumni lekarze i ci, którzy siedzieli na korytarzu z kubkiem herbaty i z pustym wzrokiem wbitym w ścianę. Szczęśliwe rodziny tulące dzieci i zapłakane osoby podpisujące zgodę na pobranie narządów.
 Beth wprowadziła Lottie do sali mieszczącej się na pierwszym piętrze. Dziewczyna nie zwróciła uwagi na nazwę oddziału, ale na pewno nie był to SOR. Thomas leżał na środkowym łóżku. Wyglądał zdecydowanie lepiej, niż gdy Lottie zobaczyła go po raz pierwszy. Zamiast poszarpanych ubrań miał czystą szpitalną koszule wiązaną na plecach i czysty opatrunek na głowie. Beth poprawiła coś przy kroplówce i oznajmiła, że zostało jeszcze dziesięć minut do końca czasu przeznaczonego na odwiedziny pacjentów, po czym wyszła z sali. 
 Lottie rozejrzała się po pomieszczeniu w poszukiwaniu wolnego krzesła. Szybko zorientowała się, że wszystkie zajęły osoby odwiedzające dziewczynę leżącą na drugim końcu sali. Oprócz niej i Thomasa jedynym pacjentem był chłopak siedzący samotnie na łóżku pod ścianą. Lottie nie chciała się na niego gapić, ale zauważyła zabandażowany kikut w miejscu gdzie powinna znajdować się dłoń.
 - Hej Lottie - Thomas przywitał się słabym głosem.
 - Hej Tommy - dziewczyna uśmiechnęła się. Usilnie próbowała się nie rozpłakać - Co się stało?
 - Miałem... Wypadek - wymamrotał - Pijany kierowca wjechał na chodnik. I był tam mały chłopiec na rowerze... - powiedział zachrypniętym głosem - Nie pamiętam zbyt dużo. Lott, czy ten chłopiec żyje?
 Lottie poczuła jak łzy zaczęły gromadzić się w jej oczach.
  - Nie wiem - odpowiedziała. W tej samej chwili Beth pojawiła się w drzwiach i poprosiła odwiedzająch o opuszczenie sali. 
 - Przyjdę jutro, Tommy - pożegnała się i opuściła budynek.
 Wracając do domu umysł Lottie był zajęty odrzucaniem pokusy zapalenia blanta. Widziała, że gdyby to zrobiła poczułaby się lepiej. Ale z drugiej strony chciała przestać uciekać od problemów. Wsiadła w pierwszy lepszy autobus. Szczęście chciało, że jechał prosto pod dom Lary. W porywie emocji Lottie szarpnęła za okno i wyrzuciła blanta na pędzącą ulicę.