poniedziałek, 21 grudnia 2015

Rozdział XX

  Idąc ulicami Los Angeles, William Smith czuł się wyobcowany i w pewien sposób też znany wszystkim tym mijanym ludziom. Miał wrażenie, że go znają i osądzają. Myślą sobie "to ten ćpun". W głębi siebie jednak, tam, gdzie czaiły się resztki racjonalnego myślenia wiedział, że dla wszystkich jest anonimowy (w końcu to cholerne LA). Jedynym powodem, przez który zwracał na siebie uwagę, był kolor jego włosów; nawet w Mieście Aniołów nieczęsto spotyka się kogoś z rażąco zielonymi włosami. Wiedział to on i wiedzieli wszyscy wokół.
  Nie wiedząc po co i dlaczego, coś ciągnęło go do kawiarni, której progu ani razu w życiu nie przekroczył. Była mała, mieściła się niedaleko autobusowego przystanku, którym zazwyczaj jeździł do szkoły, a przez to, że ściana ów kawiarni od strony ulicy, razem z drzwiami, była jedną długą szybą, widział każdy zakamarek. Nie znał tego miejsca, nie słyszał też o nim, ale jakoś tak... jakoś tak chyba chciał tam wejść. Nad jego decyzją przeważył fakt, że prawie nikogo tam nie było, prócz kelnerki czyszczącej stoliki i staruszki o śmiesznie puchatych włosach.
  Otwierając drzwi, witany dźwiękiem dzwoneczka nad nimi wiszącego, poczuł intensywny zapach pierników i jabłecznika, a także świeżo parzonej kawy. Usiadł w miejscu najmniej widocznym, a tak mu się przynajmniej zdawało - w najodleglejszym rogu, zaraz obok lady, gdzie szklany stolik był w kształcie półksiężyca, a obszerna kanapa ubrana w czarną skórę nie miała ani jednej zmarszczki.
  Trochę bał się tego miejsca, bo nie wiedział, jak ma się zachować i żałował, że pozwolił Kimi się oddalić. Choć ona chyba miała mieć jakiś ważny egzamin łamane przez spotkanie rodzinne. Podczas pierwszej jak i drugiej ewentualności musiała wyglądać i zachowywać się schludnie. Na obu także się stresowała, kazała mu więc nie zawracać sobie nią głowy i cieszyć się faktem, że właśnie uwolnili się od nałogu. Chyba tego nie potrafił.
  Po jakimś czasie, gdy jego myśli zaprowadziły go do wyobrażania sobie tegorocznych wakacji we Włoszech, które miał spędzić z mamą - to ich pierwsze wspólne wakacje od... sześciu lub nawet siedmiu lat - do jego stolika podeszła ta sama kelnerka, która wcześniej sprzątała. Na jej widok serce Williama podeszło do gardła. Nie była straszna w najmniejszym calu, a i sympatyczny uśmiech pojawiający się na jej twarzy nie zwiastował niczego złego. I zapewne każdy "zwyczajny" człowiek odwdzięczyłby się jej tym samym uśmiechem i pomyślał, że musi być miła. Ale William nie był zwyczajnym człowiekiem, nawet z wyglądu, więc bał się, jak wszyscy diabli. Bał się, że zaraz ta sympatyczna osłonka pęknie niczym bańka mydlana i wszyscy będą go znać, zaczną wytykać palcami, nawet ludzie z ulicy. Będą mówić mu, że nie wytrwa w postanowieniu i za niedługo znów zacznie ćpać.
  - Co sobie życzysz, zielonowłosy chłopcze? - Jego potok myśli przerwała kelnerka. William w jednej chwili zbladł jeszcze bardziej.
  - Em... macie takie ciasto... - zaczął, na chwilę spuszczając wzrok, by przypomnieć sobie, z czym było. Mama kiedyś je piekła. - ...Takie z kremem?
  Bardziej nerwowym chyba być nie mógł, co ona także zauważyła. Zmarszczyła jednak na chwilę brwi, a potem pstryknęła palcami, jakby ją nagle oświeciło.
  - Chodzi ci o kremówkę! - Uśmiechnęła się szeroko, gdy pokiwał głową i zapisała to w małym notesie trzymanym w lewej ręce. - Coś jeszcze?
  - Macie tu shake'i? - Rozluźnił się trochę, co dziewczyna zauważyła. Na jej policzkach pojawiły się dołeczki, mniej wydatne przy szerokim uśmiechu, a bardziej widoczne w tamtej chwili.
  - Mamy czekoladowe, waniliowe, truskawkowe, jagodowe...
  - Poproszę czekoladowego. Dużego - rzekł, gdyż wyraźnie się zapędziła. Chyba lubiła te ich firmowe shake'i, bo prawdopodobnie skończyłaby jutro, gdyby jej nie przerwał. Trochę go to rozbawiło.
  - Oki doki. - Znów uraczyła go uśmiechem, dopisała, jaki napój zamówił i ruszyła w swoim kierunku, po drodze zaczepiona przez tamtą staruszkę zdaniem "mogłaby mi pani doradzić?".
  Siedział spokojnie, jakby jego sumienie było czyste jak łza; chyba tak się właśnie czuł. Przyłapał się nawet na tym, że stuka palcami w blat wraz z rytmem piosenki lecącej z głośnika wiszącego w rogu obok kamery, a jego głowa podryguje miarowo. Z cichym, rozbawionym parsknięciem przestał.
  Wtedy też do jego stolika dosiadł się jakiś chłopak, dorosły lub też w jego wieku. Skądś go kojarzył, lecz mimo ogromu starań nie przypominał sobie, skąd. Miał małe brązowe oczy i ładny, ale lekko garbaty nos, a na nim kilka piegów. Podobał mu się. Dopiero gdy zauważył ten błysk w oku i cienkie lecz długie przecięcie niedaleko ucha, wyglądające jak rana, będące jednak blizną, przypomniało mu się, z kim ma do czynienia. Przeklął swoją słabą pamięć do twarzy. Może zdążyłby zwiać...
  - Nie bój się - powiedziawszy to, Oliver Fosher uniósł ręce do góry, jakby pokazując, że nic w nich nie ma. Willy jedynie cofnął się bardziej w głąb kanapy, jakby chciał się w nią wtopić. - Naprawdę, Willy, nie zrobię ci nic złego.
  Po przygodzie z tamtymi trzema był bardziej wyczulony w kwestii starych znajomych, a także nieznajomych. Nie ufał ludziom, którzy wyglądali podejrzanie, a już tym bardziej nie ufał tym, którzy kiedyś chcieli go zgwałcić!
  - Czego chcesz? - zapytał, chcąc brzmieć oschle, ale zabrzmiał... strasznie dziewczęco. Okropność.
  - Porozmawiać. - Chłopak uśmiechnął się lekko, tylko jednym kącikiem ust. Smith widział kiedyś, jak dokładnie tym sposobem uśmiecha się do swoich znajomych i poczuł się w pewien sposób bezpieczniejszy.
  - Twój shake i ciastko, zielonowłosy chłopcze. - Do stolika powróciła kelnerka, wprowadzając trochę przyjemniejszą aurę między nich, kładąc jego zamówienie na stolik. Fosher zerknął na nią podejrzliwie, lecz gdy zapytała go, czy chce coś zamówić, wyraz jego twarzy powrócił do normalności.
  - Chyba też wezmę shake'a - powiedział, a potem spojrzał na Williama. - Mogę spróbować?
  Wskazał jego napój. Smith nie zdążył nawet nic powiedzieć, bo przysunął go sobie, tego shake'a, bliżej i przez słomkę wziął dwa lub trzy łyki.
  - Chciałbym... - Odwrócił się do lady i zerknął na tablice nad nią wiszące. Chwilę się zastanowił. - ...o smaku owoców leśnych. Też dużego.
  - Oki doki - dziewczyna powtórzyła to, co poprzednio i znów poszła w swoje strony, zostawiając ich w dużo przyjemniejszej atmosferze.
  - Jak spędziłeś ostatni rok? - spytał Oliver, biorąc ostatni łyk jego shake'a, po czym mu go oddał.
  - Tak samo, jak ten wcześniejszy - mruknął w odpowiedzi, niewiele mijając się z prawdą. - A ty?
  - Trzy miesiące w poprawczaku, a potem poszedłem do pracy. - Ah, no tak. Przecież Oliver był rok starszy i właściwie, gdyby go nie wyrzucili, skończyłby szkołę, jak każdy inny.
  - A matura? Pisałeś ją?
  - Pisałem - odparł jakby z dumą. - Byłem jednym z lepszych w LA, wiesz?
  - Naprawdę? - Willy wydawał się być zdziwiony. Ale kto by się spodziewał, że szkolny buntownik napisze maturę lepiej, niż na co najwyżej trzydzieści procent? No właśnie.
  - Mhm. - Fosher uśmiechnął się, znów tylko jednym kącikiem. - Ale ojciec szykował mi u siebie w firmie miejsce już drugi rok, więc zatrudniłem się u niego. Zarobki mam w porządku, kupiłem nawet mieszkanie w śródmieściu... Wyobrażasz to sobie? Kupiłem, nie wynająłem!
  - No brawo - zaśmiał się Willy. A potem zaległa cisza. Nie była wcale krępująca, nie możnaby jej też nazwać ów "ciszą przed burzą". I gdy piosenka w radiu się zmieniła, Oli znów się odezwał.
  - Zgadnij, kto mi się pochwalił, że cię zdobył. - Nie uśmiechał się już, w Williama więc znów wstąpił strach. Nieświadomie oparł się mocniej o kanapę, wciskając w nią głębiej.
  - Ty mi tego nie zrobisz, co...? - spytał cienkim głosem, następnie zaśmiał nerwowo. - Już ci przeszło, no nie...?
  - Jasne, że mi przeszło, baranie - burknął, nie chcąc, by Willy się go przestraszył, lecz najwyraźniej nie wyszło. - Nie wiem, co sobie wtedy myślałem, ale chyba mi się po prostu... podobałeś. - William sceptycznie pokiwał głową. - Naprawdę! A zgadniesz, co mu zrobiłem po tym, gdy się pochwalił?
  Smith pokręcił głową i przełknął cicho ślinę. Czyżbyście zaplanowali skok na mnie?, spytał w myślach, ale potem uznał, że to głupie. Nie był kimś ważnym, dlaczego mieliby się go ciągle czepiać?
  - Sprałem go. - Uśmiechnął się normalnie już, gdy Willy aż zachłysnął się powietrzem. Wtedy też kelnerka przyniosła mu jego shake. - Ale zastanawia mnie jedna rzecz.
  - Jaka? - William w ramach zadośćuczynienia również wziął kilka łyków napoju tamtego. Owoce leśne nie były takie złe, ale on wolał czekoladę.
  - Jak to możliwe, że taka ciota jak Henry Russell... - wypluł wręcz to nazwisko. - ...ciebie... wiesz. - Willy kiwnął głową. Raz a konkretnie. - A mi się to nie udało?
  - Nie powiedzieli ci?
  - Powiedzieli...? - Czyli Fosher nie wiedział, że było ich trzech. Henry nie chwalił się także, iż udało mu się to, co zrobił, bo Willy osłabiony był przez dragi. Co ta mała cholera wymyśliła?
  - On. Co on ci powiedział?
  - Że znalazł cię gdzieś, skąd nie mogłeś zwiać i zgwałcił. - Oliverowi wpadło na myśl, by powiedzieć mu, co tak naprawdę usłyszał. Słowo w słowo. Mianowicie, że Russell "wypieprzył jego Smitha za te wszystkie szkolne lata, gdy prowokował go i kokietował". Jakoś nie zauważył w ciągu całej swojej kariery, by William czymkolwiek zdradzał swoje zainteresowanie Henrym. Była to bowiem bzdura wyssana z palca. - A jak to naprawdę było?
  - Eee... no ten... - Decyzja życia, Williamie Smith. Przyznasz się do narkotyków swojej przeszłości i być może poczujesz ulgę albo udasz, że sprawa ta wciąż jest świeża i nie chcesz o tym mówić. Wybór należy do ciebie.
  Kimiko skierowała się z przystanku na powrót do domu. Chciała jedynie podprowadzić Williama, bo wiedziała, że ten, mimo zewnętrznej śmiałości, wewnątrz bał się i stresował. Była w końcu jego najlepszą przyjaciółką, phie, jest nią do dziś.
  Miała na sobie ulubiony płaszcz, sprowadzony przez rodziców prosto z Tokio, gdy przez problemy żołądkowe nie dała rady z nimi pojechać. Był to najlepszy w jej życiu weekend, który spędziła wraz z Willym w jego domu. Oglądali jakieś stare komedie i jedli pizzę z podwójnym serem. Było super.
  Szkoda, że zielonowłosy nie mógł pójść do jej rodziców razem z nią. Wiedziała jednak, że każde z nich jest zobowiązane radzić sobie z problemami samemu. On musiał poznać świat i odnaleźć swoje miejsce w tym wielkim Los Angeles. Ona zaś musiała postawić się rodzinie i powiedzieć im, co jej leży na sercu. Była w stanie tego dokonać.
  - Dzień dobry! - krzyknęła w głąb obszernego domu, ponieważ jak zawsze nie wiedziała, gdzie znajduje się któryś z jej opiekunów.
  - Dzień dobry - usłyszała zbljżającą się ze strony salonu odpowiedź i za chwilę w przedpokoju pojawiła się jej matka, ubrana w śliczną, turkusową sukienkę i z włosami zaczesanymi do tyłu. Była dumna z bycia ich córką, naprawdę. Nie chciała jednak, by nadal ciągnęli za jej sznurki. To ona powinna to robić. - Ćwiczyłaś dziś, skarbie?
  - Em... mamo, ja... Ja chciałabym z wami porozmawiać. Z tobą i z tatą. - Czuła, jak pocą jej się dłonie, więc zdjęła płaszcz, odwieszając go na stojak i zajęła się rozsznurowywaniem butów.
  - To ważniejsze od ćwiczeń? - zirytowało ją to pytanie. Spojrzała z dołu na matkę, nie zapominając jednak o należytym jej szacunku.
  - Tak, to bardzo ważne.
  Gdy skończyła z butami, stanęła na równi z matką i przez chwilę mierzyły się spojrzeniami.
  - Dobrze - powiedziała wreszcie pani Yumina, uśmiechając się lekko. Tym małym, domowym przedstawieniem nie miała na celu upokorzenia córki. Chciała sprawdzić, czy dziewczyna potrafi walczyć o swoje. - Zawołam twojego tatę.
  W domu Yumina zazwyczaj panowała cisza, jeśli akurat któryś z domowników nie grał na fortepianie. Willy'emu zawsze to przeszkadzało, gdy u nich był, czuł się nieswojo, lecz podobne wrażenia miał, spacerując po własnym domu. Bogacze wiedli smutne życie, bo być może byli blisko z sobą i swoimi dziećmi, to jednak wciąż dzielił ich bardzo wytrzymały mur. Lub tylko Kimiko miała takie wrażenie, obserwując rodziny zamieszkujące jej dzielnicę, w tym także Williama. Ona nawet nie domyślała się, jak polepszyć ich stosunki, więc postanowiła pójść własną ścieżką i albo jej rodzice się z nią dogadają albo nie. Ona nie przejmie rodzinnego biznesu. Nie poleci do Japonii ponownie. Nie znajdzie się w objęciach babci Chiyo, która zapewne wielokrotnie źle o niej mówiła, ani też w objęciach kuzynek, czychających na upadek sieci restauracji rodziców. Chciała tylko żyć po swojemu.
  Jednak wraz z przybyciem do salonu głowy rodziny, nie była już tak pewna swoich przekonań. Mentalnie jednak czuła, że jej przyjaciele ją wspierają. To twój wóz albo przewóz, Kimi.
~Sakura

czwartek, 15 października 2015

Rozdział XIX

 Lottie usiadła na swoim łóżku w domu Sarah. Czuła się nieobecna. Błądziła wzrokiem po ścianach lub nerwowo uderzała palcami o co tylko mogła. Czas przeciekał jej przez palce ot tak. Jakby coś było, a nagle zniknęło i tak mijała jej każda sekunda, minuta, godzina... Coś jest, a nagle się kończy. Nie rejestrowała żadnego zdarzenia, wszystko było jak woda przelewająca się przez jej umysł. Nic nie zostawało, wszystko pędziło z nurtem. To uczucie przemijania było bardziej przytępiające niż narkotyki. Zdarzało się, że zaczynała kołysać się w rytm jakiegoś usłyszanego dźwięku. Nie kontrolowała tego, po prostu zapadała w krótki trans i dopiero po chwili się z niego otrząsała. Nie miała ochoty rozmawiać z kimkolwiek, ani wychodzić z domu. Po prostu siedziała i wpatrywała się w przedmiot przed nią. Lekarze powiedzieli, że to typowa reakcja na odstawienie narkotyków, potrwa co najwyżej miesiąc.
 Któregoś dnia, gdy Thomas wypalał dwunastego papierosa, a pani Douglas była w pracy, Christian zaatakował dłoń Lottie. Dziewczyna nie wiedziała, czym naraziła się kotu, więc zdenerwowana chwyciła zwierzę i brutalnie wrzuciła je do pierwszego lepszego pokoju.
 - Złaź! - krzyknęła na niego, gdy wbił pazury w jej dłoń. Poczuła jak ciepła krew zaczęła ściekać po jej palcach. Paroma gwałtownymi ruchami strzepała kota z dłoni, na co on urażony prychnął i wskoczył na kanapę. Lottie dopiero wtedy dostrzegła gdzie jest. Przed nią rozciągał się olbrzymi regał zapełniony książkami i... Ołtarzykiem Christiana Grey'a? Dziewczyna zdziwiona podeszła bliżej i przyjrzała się wszystkim tomom ustawionych równo obok siebie. Książki otaczały liczne zdjęcia głównego bohatera. Na jednym z nim Lottie dopatrzyła się nawet autografu. Zaskoczona zamrugała oczami i odwróciła się na pięcie. Christian obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem. A potem wyszła z pokoju, oszołomiona tym, że Kot Christian najwyraźniej nosi imię po tym słynnym romantyku.

  - Tommy? - poszukała wzrokiem brata, gdy tylko przestąpiła próg kuchni. Chłopak stał przy oknie i wychylając się nieco poza ramę dopalał papierosa. Na dźwięk żywego głosu siostry zwrócił się w jej stronę. Od czasu terapii Lottie nie powiedziała jeszcze czegokolwiek tak... normalnie?
 - Tu jestem - zgasił papierosa o kant parapetu.
 - Czy to normalne, że pani Douglas zbudowała ołtarz poświęcony Christianowi Grey'owi? - Lottie oparła się o szafkę.
 - Nie wiem, Lott. Ludzie mają dziwne upodobania - chłopak wyrzucił peta na trawnik i zamknął okno. Dziewczyna w odpowiedzi wzruszyła ramionami i wróciła do swojego pokoju na piętrze, gdzie usiadła na środku łóżka i zaczęła wpatrywać się w ścianę. Tommy zrezygnowany usiadł na krześle i schował twarz w dłoniach. Miał już dość tego, że jego siostra zachowuje się jak wariatka, której w dodatku nie potrafił pomóc. Już wolał, gdy ćpali. I chociaż wiedział, że to niebezpieczne, z chęcią by do tego wrócił. Najlepiej żeby było tak jak kiedyś - żadnych lekarzy i odwyków. Lottie wtedy zachowywała się normalnie, a on był na studiach i prowadził najzwyklejsze życie. Teraz cała ich czwórka została dożywotnio wrzucona do szuflady opatrzonej napisem "narkomani". Mocno zamknął powieki, po chwili gwałtownie wstał i z impetem otworzył okno na oścież. Zwinnie przeskoczył przez parapet i wylądował na pożółkłej trawie. Wpatrując się w niebo, usiadł na środku trawnika i przymknął oczy. Spróbował wsłuchać się w rytm natury. Chciał zapomnieć.
 Gdy Lottie wyjrzała przez okno momentalnie posmutniała. To wcale nie było tak, że nie zauważała tego co się z nią stało. Wręcz przeciwnie. Bardzo by chciała żeby było tak jak dawniej. Jednak wraz z odstawieniem narkotyków, czuła się tak jakby zabrano jej znaczną część osobowości. Nie potrafiła nawiązać rozmowy nawet ze swoim bratem. Nie potrafiła żyć. Umiała tylko egzystować w otaczającym ją świecie. I to ją przerażało. Ociągając się, wstała z łóżka i usiadła na parapecie. Podwinęła nogi i oparła głowę na kolanach, po czym odsunęła staromodne firanki. Skupiła wzrok na Tommy'm, który wciąż siedział spokojnie jakby nigdy nic. Chciała do niego podbiec. Przytulić. I żeby znów było tak jak dawniej. Żeby ona była taka jak dawniej. Żywa.
 Żywa. Poruszyła palcami i poczuła, jak zakrzepła krew pękła. Czerwona ciesz ponownie rozlała się po jej dłoni. Przybliżyła ją do twarzy i zaczęła ją wnikliwie oglądać. Christian pozostawił na wierzchu trzy długie zadrapania i kilka krótszych rozsypanych dookoła dużych ran. Piekło. Przygryzła dolną wargę, po czym przejechała palcem po strumyku krwi, który kończył się na jej nadgarstku. Westchnęła i zeszła z parapetu.
 - Powinnam to opatrzyć - mruknęła sama do siebie. Otworzyła szufladę biurka, z którego odchodziła biała farba, i wyciągnęła z niej kilka gazików i bandaż. Już na samym początku jej pobytu w tym domu pani Douglas pokazała jej tę szufladę. Stara kobieta dobrze wiedziała, że wypadki chodzą po ludziach, więc trzymała w domu parę rozkompletowanych apteczek. Gdy dziewczyna obmyła rękę wodą, otworzyła zębami paczkę jałowych gazików i przyłożyła je do zadrapań, po czym wprawnie owinęła dłoń bandażem. Przez chwilę przyglądała się opatrunkowi, a po chwili wróciła na parapet.
 Po piętnastu minutach zaczął badać deszcz. Thomas zerwał się na nogi i wbiegł do domu. Już po chwili usłyszała jego kroki na korytarzu. Jednak nie zeszła do niego.
 Bała się.

~Aroosa

czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział XVIII

  Spojrzał w lewo, wsłuchany w powolne tykanie zegara. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Jego wzrok następnie skierował się w prawą stronę. Zegar nie przestawał grać ociężałym rytmem. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Westchnął.
  - Mogę stąd wyjść?! - krzyknął w przestrzeń, nawet nie był pewien, czy go słyszą. Pewien był tylko tego, że go obserwują i że kompletnie nie wie, co się stało. Nie pamiętał, a zaraz nad zegarem wisiała lub raczej została wbudowana w ścianę mała kamerka, złowieszczo pulsująca czerwonym światełkiem. Pomieszczenie, w którym się znajdował było białe i pedantycznie wręcz czyste. W lewym rogu, naprzeciw drzwi, mieściło się łóżko o twardym materacu, na którym obudził się trzy minuty wcześniej. To chyba jakaś izolatka, co znaczyło, że przesadził i go zabrali. Miał tylko nadzieję, że przez niego Lottie, Kimi i Thomas nie trafili tu wraz z nim. - Muszę się odlać!
  Dopiero wtedy usłyszał kliknięcie zamka, a drzwi zostały otwarte. Za nimi stał mężczyzna o krótko przystrzyżonych włosach i paskudnej bliźnie, przecinającej prawą brew. Pokiwał w jego stronę dłonią, co znaczyło, że chyba miał wstać. Wykonał polecenie, chwilę później szarpiąc się z mężczyzną, który prawdopodobnie uważał, iż William jest zbyt słaby, by samemu iść. Pokazał mu, że to nieprawda, kopnięciem w kostkę, ale przez to do ich "brygady" dołączył kolejny gość, z bronią i w ogóle. Zielonowłosy zdecydował się być grzecznym, przynajmniej póki nie dowie się, co z resztą.
  Przez całą kilkuminutową drogę do toalety, próbował zacząć rozmowę od jakiegokolwiek tematu, ale w oczach obu mężczyzn (choć głównie u tego z bronią) ukazana była taka pogarda, że wreszcie się poddał. Wszedł do kolejnego sterylnego pomieszczenia i mając w głębokim poważaniu fakt, że jeden z "ochroniarzy" wszedł tam z nim i nie ma tam żadnej zasłony, podniósł dziwnie długą tunikę i obniżył spodenki, następnie zrobił to, co zrobić chciał. A gdy skończył, cały ten czas czując na sobie wzrok tamtego gościa, podszedł do zlewu i umył dłonie.
  - Ci twoi przyjaciele też tu są. - Miło usłyszeć twój głos, gorylu, mruknął, w myślach oczywiście, i z zaciekawieniem nań spojrzał. - Siedzą teraz we wspólnym.
  - Mogę się z nimi zobaczyć? - Mężczyzna westchnął, wyciągnął z tylnej kieszeni to śmieszne radyjko przypominające walkie-talkie, ale na pewno mające inną nazwę, i kliknął dość długo maleńki przycisk.
  - Jasne - odpowiedział mu i, tym razem powstrzymując się przed spojrzeniem na niego, wyprowadził z toalety. Kolejny marsz długim korytarzem trwał krócej i był mniej niezręczny, bowiem teraz nie było tam tego z bronią, a goryl z blizną okazał się być bardzo sympatyczny. Willy czuł, że chyba przypadł mu do gustu, ale nie był pewien, czy to dobrze, czy źle. Oliverowi Fosher przecież też przypadł do gustu. W sumie nawet nie wiedział, czemu akurat Oliver mu się przypomniał, skoro kompletnie go nie pamiętał i chyba do niczego nie doszło, ale tak się stało. A następne, co zobaczył, to kilkunastu ludzi, rozsadzonych po całym ogromnym pomieszczeniu, ubranych w ten sam sposób. Najbardziej w oczy rzuciła mu się blond-różowa czupryna, obok której siedziały dwie ciemniejsze, odwrócone w stronę ściany i jakby się naradzające. Natychmiast do nich podszedł, już nawet nie myślał o tym, co zrobił, a pamiętał to doskonale, i zaczepił jedno z nich.
  - Willy! - wykrzyknęła Kimiko, przytulając go, przez co praktycznie wszystkie osoby tam będące odwróciły się w ich stronę. Willy spostrzegł, iż wyglądają okropnie - mieli podkrążone oczy, suchą skórę i oliwkową cerę. Ćpuny takie jak oni. - Tak się martwiłam, nie chcieli nam nic powiedzieć!
  - Czemu obudziłem się w izolatce, a nie w szpitalu, skoro tak źle ze mną było? - spytał, odwzajemniając uścisk. Wolał nie patrzeć na Thomasa, jego wzrok jednak samoistnie nań się skierował. Mężczyzna nie był zbytnio szczęśliwy, z pewnością nie było to przez Williama, a miejsce, w którym byli. Lottie siedziała zgarbiona, ze spuszczoną głową, a jej noga podrygiwała miarowo. Willy wiedział, dlaczego tak się działo i zastanawiał się, czemu on jeszcze nie ześwirował.
  - Moi rodzice... zawarli z nami umowę, wiesz. Później ci wszystko opowiemy. - Azjatka uśmiechnęła się lekko, następnie William także uniósł kąciki ust.
  - Ej, Smith... - Goryl z blizną poklepał jego ramię, a zielonowłosy odlepił się od przyjaciółki. Odwrócił głowę w jego stronę. - Matka z wizytą.
  Wtedy też chłopak zauważył stojącą w progu drzwi, obok kolejnego "strażnika", jego mamę, która nerwowo przygryzała wargi, spoglądając w ekran komórki. Chyba go nie widziała.
  - Mamo... - zaczął, gdy znalazł się wystarczająco blisko, by kobieta go usłyszała. Ta nagle uniosła głowę i sekundę później przyciskała do siebie, zadziwiająco mocno, jak na tak słabą (względem fizycznym) kobietę. Nie miał nawet siły wyszarpać rąk spod jej objęć.
  - Tak się o ciebie martwiłam - westchnęła, otwierając oczy, lecz wciąż go ściskając. Bądź co bądź minęło kilka dni, nim Willy się obudził. Nie wiedziała, czy ufa temu miejscu i czy jej syn przestanie... przestanie ćpać, lecz miała nadzieję, że to wytrzyma i wszystko będzie dobrze.
  - Przepraszam cię... - mruknął, a ona wreszcie go uwolniła. Nie zwracał uwagi na to, co było wokół, bo jego matka była najważniejsza, ale zapewne gdyby patrzył, to zauważyłby współczujące spojrzenie tego z blizną. Mężczyzna widział już wielu, zdawać by się mogło, takich jak Smith, i wiedział z własnego doświadczenia, jak trudno jest przestać ćpać oraz jak wiele trzeba poświęcić. Zielonowłosy miał przynajmniej rodzinę i przyjaciół, którzy go wspierali. Może pomogą mu się zmotywować.
__
  - Wstawaj, Smith, śniadanie czeka - warknął Cole, bo mimo że polubił tego chłopaka, to swoich obowiązków nie mógł ignorować. Zapukał raz jeszcze w drzwi, a gdy chrapanie tylko stało się głośniejsze, wszedł do środka.
  Tak jak od paru dni, William leżał na podłodze, owinięty w kołdrę, jak w kokon. Jego włosy były potargane, ręce śmiesznie wygięte, a goryl z blizną, nie mogąc się powstrzymać, zaśmiał się. Kucnął następnie przy drobnej, w porównaniu z nim oczywiście, postaci i pacnął chłopaka w szyję.
  Willy machnął ręką w powietrzu, jakby odganiał muchę, a jego chrapanie na chwilę ustało. Następnie odwrócił się na brzuch, podkulając nogi, przez co pod kołdrą wyglądał jak jakiś śmieszny olbrzymi żółw. Cole stanął za nim, podniósł i wyniósł z pomieszczenia, a zielonowłosy pomału zaczął się wybudzać. Nie na tyle jednak, by zorientować się, kto go niesie i po co właściwie, więc tylko się przekręcił i wtulił w umięśnione ciało, bo tak naprawdę uwielbiał się tulić.
__
  Podobnie sprawa wyglądała z Lorettą. Względem snu bardzo przypominała Willy'ego, bo nie dość, że zazwyczaj kładła się późno, to spała bardzo długo i mało co potrafiło ją obudzić. Może tutaj panowały inne zasady - musiała kłaść się spać wcześniej, bo była cisza nocna, a z racji, że wciąż spała w izolatce, gdyż drgawki nie przestawały jej męczyć, samotność szybko ją nużyła - lecz mimo to ona nadal wstawała wyjątkowo późno, koło dziewiątej, czy dziesiątej. Tak przynajmniej było podczas pierwszych dwu dni jej pobytu, potem już budzono ją regularnie na pierwsze śniadanie i nie były to zbyt miłe pobudki, przypominające te Williama. Każdy z nich miał tu swojego ochroniarza lub chociaż wszyscy ci z izolatek, który sprawdzał, czy nikt im nie przemyca narkotyków i czy nie są zbyt agresywni wobec innych pacjentów i personelu. Ten jej ochroniarz czasami chlapał ją wodą w twarz albo klepał po policzkach, oczywiście nie zbyt mocno, ale i tak nie czuła się z tym dobrze. Dzisiejszego dnia, wyjątkowo, obudził ją ktoś inny i była to miła odmiana, bo została nazwana po imieniu, cichym głosem i ktoś pogładził jej włosy. Otwierając oczy zauważyła, że ową osobą była kobieta i chyba dlatego tak bardzo się ucieszyła. Zaraz też usłyszała wspaniałą nowinę, poprawiającą jej humor:
  - Już dzisiaj wychodzisz z izolatki, Loretto. - To duży krok w stronę lepszej, bez-narkotykowej przyszłości. Zaraz też, gdy tylko usiadła do "ich" stolika w stołówce, pod oknem, najdalej od wejścia, kamer i personelu, pochwaliła się tą nowiną z resztą. Kimiko jej pogratulowała, Thomas poklepał po ramieniu z uśmiechem, a Willy z ogromnym wyszczerzem powiedział, iż on także dzisiaj wychodzi.
  - I o czym gadaliście? - spytała, gdy zamilknęli, zajmując się jedzeniem. Swoją drogą wyjątkowo smacznym, jak na standardy, jedzeniem.
  - O tym, jak bardzo nie lubimy tego miejsca - żachnął się Thomas.
____
 Jednak ani Lottie ani Willy nie wyszli z izolatki. Lekarze nagle zmienili zdanie i postanowili ich jeszcze przetrzymać. Każdy ich dzień wyglądał tak samo. Żadnych zmian w harmonogramie dnia.
 Lottie myślała, że to właśnie od tego wariuje. Przez większość dnia nie miała z kim rozmawiać, więc siedziała pod ścianą i gapiła się w podłogę. Czasem zmieniała pozycję, bo mięśnie nie wytrzymywały zbyt długo. Gdy już spotykała się z kimś zazwyczaj siedziała cicho. Zanim cokolwiek powiedziała, musiała przez kilka minut wsłuchać się w głosy swoich przyjaciół. Zupełnie jak małe dziecko uczące się mówić. Dopiero po tych kilku pierwszych minutach włączała się do rozmowy. Z ich czwórki to właśnie ona brała najwięcej heroiny. Lekarze w jej karcie umieścili zapis "uzależnienie spowodowane sytuacją rodzinną". I rzeczywiście coś w tym było. Narkotyki pozwalały jej zapomnieć o rodzicach, pomagały jej przetrwać.
 A teraz jej to zabrano, a rodzice wciąż istnieli.
___
 Po kolejnym miesiącu wypuścili ich wszystkich. Spędzili tam pół roku. Ktoś by zapytał: dlaczego tak krótko? Lekarze zauważyli w nich chęć pożegnania się z nałogiem i stwierdzili, że wystarczy im już sterylnych pomieszczeń. Były tylko dwa haczyki. Pierwszy: raz na trzy dni, każdego z nich, będzie odwiedzał jeden z pracowników opieki społecznej. Drugi: co miesiąc będą musieli zgłosić się na badania. Inaczej wrócą do izolatek. 

sobota, 6 czerwca 2015

Rozdział XVII

 Piątka nastolatków w czerwonych koszulkach z napisem "I stanowy konkurs pomocy przedmedycznej" przemierzała las w poszukiwaniu punktu z symulacją wypadku. Byli już po siedmiu takich scenkach, a czekały ich jeszcze trzy. Szli w szybkim tempie, rozglądając się dookoła. Trzy dziewczyny, dwóch chłopaków. Najwyższy z nich niósł dużą plecakową apteczkę, dodatkowo przez ramię miał przewieszoną mniejszą. Każdy miał założone niebieskie lateksowe rękawiczki. Skręcili w ścieżkę wiodącą głębiej w las.
 - Hej - powiedział ten wysoki. Na nogach miał wysokie glany z czerwonymi sznurówkami, a na głowie irokeza - Jesteście pewni, że dobrze idziemy? 
 Dziewczyna z burzą blond loków podniosła mapę przed oczy i powiodła palcem po wyznaczonej trasie
 - Hmmm... Chyba nie - odpowiedziała mu, z lekkim dystansem w głosie 
 - To jak wy patrzycie na mapę... - wtrąciła dziewczyna w okularach, Sally, wyraźnie poirytowana - Zdajecie sobie sprawę, że czas również liczy się do ogólnej punktacji? Tak w ogóle, gdzie jest Vin?
Blondynka rozejrzała się i wskazała palcem na ciemny kształt za najbliższym drzewem - Tam.
 Vin zrobił kilka kroków i gwałtownie odwrócił się do swojej grupy. Krzyczał coś niezrozumiałego i wymachiwał rękami. A potem pobiegł dalej w las. Pozostała grupa biegiem rzuciła się za nim. Vin najwyraźniej znalazł tak długo szukaną przez nich symulację.
 Pod drzewem leżał szczupły chłopak, z zielonymi włosami i "krowim" kolczykiem w nosie. Miał szeroko otwarte oczy, jakby się czegoś bał, jednak leżał spokojnie i powoli odrywał liście od trzymanej w dłoni gałęzi. Gdy podeszli bliżej zauważyli, że jego źrenice były maleńkie, jak główka od szpilki.
 - Halo, czy pan mnie słyszy? - zapytał głośnio Jelly, podczas gdy reszta grupy przykucnęła przy apteczce i zaczęła wyciągać jej zawartość. Vin stał z boku i rozglądał się w poszukiwaniu oceniającego. Nie podobało mu się to. Na poprzednich punktach zawsze, ale to zawsze był ratownik, który stał z notesem i pisał swoje obserwacje. Tu go nie było. I prawdopodobnie się zgubili. Więc to wszystko działo całkiem serio. Wyciągnął komórkę z kieszeni i zadzwonił po pogotowie.
  - Halo, proszę pana! - Amy podeszła do niego i kucnęła obok - Czy pan mnie słyszy?
Chłopak ociężale odwrócił głowę w jej stronę i wybełkotał:
 - No... Niebałdzo...
 - Jesteśmy ratownikami i chcemy ci pomóc - kontynuowała Amy, a w tym czasie Sally podeszła do poszkodowanego z wielką, złoto-srebrną folią, specjalistycznie nazywaną NRC.
 - Jelly, pomóż mi z tym - zawołała do punka i razem przeciągnęli folię pod plecami chłopaka, a następnie rozłożyli ją pod jego nogami i tułowiem. Poszkodowany nie stawiał oporu.
 W tym samym czasie Vin wrócił do nich i oznajmił, że pogotowie jest już w drodze.
 - Hej, jestem Amy, a to Sally, Vin, Natt i Jelly. Jak masz na imię?
 Chłopak nie zwrócił na nią uwagi i dalej zrywał liście z trzymanej gałęzi, więc dziewczyna ponowiła pytanie.
 - On chyba jest tylko naćpany - oznajmiła Sally - Nigdzie nie widać krwi, a skoro opiera się o drzewo to z kręgosłupem też wszystko w porządku.
 - Mhm - mruknął Jelly i podszedł do chłopaka żeby szczelniej okryć go folią.
 - Teraz wyglądasz jak cukierek - powiedziała do niego Sally i uśmiechnęła się, a ćpun odwdzięczył się jej skurczem twarzy, który chyba miał być uśmiechem.
 Vin stał z boku i obserwował, jak pozostali zbierali wywiad. Był do tego prosty skrót - SAMPLE - jednak nie pamiętał co oznaczają poszczególne litery. Wiedział tylko, że te całe SAMPLE są bardzo przydatne. Dzięki nim, do tej pory, dowiedzieli się, że ćpun to Willy Smcośtam i że nic go nie boli. Podczas wszystkich symulacji Vin obserwował ich działania ze znacznej odległości. Nie należał do dobrych ratowników, jego umiejętności z pewnością nie dorównywały reszcie. Dlatego stał i patrzył.
 - Masz na coś alergię? - zapytała go Amy.
 - Nene - odpowiedział Willy. Na pewno jest naćpany, co do tego nie było wątpliwości. Był bardzo blady, a Jelly powiedział, że jego kończyny są chłodne. Centralizacja układu krwionośnego, pomyślała Amy.
 Nagle Willy zamknął oczy i osunął się na ziemię. Sally natychmiast poderwała się z ziemi i sprawdziła oddech chłopaka. Nic. Żadnego powietrza na policzku, żadnego świstu i żadnego unoszenia się klatki piersiowej.
 - RKO! - krzyknęła dziewczyna i natychmiast zaczęła uciskać miejsce nad sercem.
 Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
 Gdy Sally opadła z sił zastąpił ją Jelly, bo "dobry ratownik to żywy ratownik" i nie powinna się zamęczyć.
 Wszyscy wykonywali schemat wbity im w głowy przez instruktorów. Nawet Vin.
 Jako ostatnia w kolejce reanimowała chłopaka Amy.
 - Gdzie jest ta jebana karetka! - zaklnął Jelly i zrobił łyk wody, którą wcześniej Sally wyciągnęła z apteczki - Vin, kiedy dzwoniłeś?
 - Dwadzieścia minut temu - odpowiedział mu zadyszanym głosem.
 - Już dawno powinni być - Sally oparła głowę na dłoni - Nie możemy go stracić.
Jelly usiadł obok niej i podał jej wodę, a Amy zamieniła się z Vinem - Prędzej on ożyje, niż oni przyjadą.
 - Nie było przy nim żadnych narkotyków, prawda? - zapytała Natt i dosiadła się do nich.
 - Nie - odpowiedzieli jej chórem.
 Pięć minut później przyjechało pogotowie. Ratownicy podziękowali im, zabrali Willy'ego do pojazdu i spisali ich nazwiska. Koniec. Żadnych fanfar i konfetti za podtrzymanie kogoś przy życiu.
  - Czuję się super - oświadczyła Natt i razem skierowali się ku skrajowi lasu. W połowie drogi zobaczyli biegnące ku nim dziewczyny. W paru krokach znalazła się przy nich blondynka z różowymi końcówkami, a po chwili dobiegła do nich Azjatka. Obie zmęczone biegiem i widocznie spanikowane.
 - Czy widzieliście chłopaka, zielone włosy, kolczyk w nosie? - zapytała blondynka i oparła dłonie o kolana. Głos jej drżał, podobnie jak jej całe ciało.
 - Znaleźliśmy go pod drzewem, mocno naćpanego. Serce przestało mu bić, rozpoczęliśmy resuscytację, przed chwilą zabrało go pogotowie - odpowiedział jej spanikowanym głosem  Vin. Bardzo ciężko jest przekazać komuś taką informację.
 - O Boże... - powiedziała Azjatka i zaczęła płakać.

~Aroosa

sobota, 23 maja 2015

Rozdział XVI

  Gdy Thomas znalazł się znów w akademiku, William dowiedział się o tym jako drugi, gdyż student zaraz po powrocie zadzwonił do swojej siostry, a ta siedziała wtedy obok zielonowłosego. Jedli akurat pizzę, dowiezioną im, z tego co zapamiętał, w godzinę dwadzieścia (a obiecali, że dowiązą maksimum w czterdzieści minut) i dzięki temu nie płacili za dowóz, a Loretta w trakcie słuchania relacji z pobytu w szpitalu, opluła go jedzeniem. Nie miał jej tego na złe, bo sam również z zapartym tchem przysłuchiwał się tak dawno nie słyszanemu głosowi mężczyzny, zniekształconym trochę.
  Przez kilka minut jeszcze porozmawiali we trójkę, a potem Tommy umówił się z nimi w wiadomym celu jutrzejszego wieczora, kazał im przekazać to Kimi i rozłączył się po krótkim "cześć".
  - Nie wiem, czy Lucas będzie dziś w domu - westchnął Willy. Dealer ostatnio cośtam gadał, że jedzie do syna (owszem, miał dzieciaka, ale prócz alimentów i co miesięcznych spotkań, nic więcej go z trzylatkiem nie łączyło) i zastanawiał się, czy zastanie go w LA. Miał jednak nadzieję, że będzie u siebie, choćby i z chłopcem.
  - Skoro Tommy sam to zaproponował, to pewnie coś ma.
  William zgodził się z nią, aczkolwiek nie chciał być bezużyteczny i wolał też coś przynieść. Coś mocniejszego.
__
  Następnego dnia dopiero trzecie wciśnięcie dzwonka spowodowało otwarcie się drzwi - pojawił się w nich Lu z dzieckiem na rękach. Chłopiec miał twarz całą w czekoladzie, a w rękach trzymał dwie łyżki z jeszcze więkdzą jej ilością. Jedną z nich mazał brodę dealera, gdy ten rzekł doń:
  - Cześć, Willy. - Po czym wpuścił go do środka. - Gabe, mógłbyś poczekać na chwilę w salonie? - zapytał chłopca, odstawiając go na ziemię. Ten pokiwał głową, wpakował łyżkę z nutellą do buzi i uciekł tam, gdzie kazał mu iść Hagrenay. Wydawało mu się, że to przez nieśmiałość chłopiec nawet na niego nie spojrzał. Ale w końcu to dziecko Lucasa, więc kto je tam wie. - Co tam?
  - Nie chcę przeszkadzać w wykonywaniu obowiązków, ale potrzebne mi... wiesz co. - Lucas zajrzał do jednego z pokoi, sprawdzając, czy jego syn nie podsłuchuje - Gabe siedział przed kanapą i wgapiał się z otwartą buzią w telewizor, czyli wszystko grało. Odezwał się następnie do Williama:
  - Kiedy będziesz mógł spłacić?
  - Jak najszybciej.
  Lucas westchnął cicho, przez kilka sekund jedynie patrzył mu w oczy, a potem wpił mu się w usta z taką siłą, że Willy wylądował na drzwiach, przyciśnięty do dealera.
  - To na zaliczkę - powiedział Lucas po minionym pół minuty i uśmiechnął lekko, widząc rzadko tam będące rumieńce na policzkach chłopaka. - Jesse odbiera go przed siódmą.
  - W porządku. Przyjdę po siódmej - odpowiedział i, gdy Luc grzebał w kieszeniach spodni w poszukiwaniu czegoś, wystawił język i zaczął zlizywać czekoladę z jego brody, lekko zarośniętej. - Smaczny jesteś.
  - Cieszę się. - Uśmiech Hagrenaya tylko trochę się poszerzył. Następnie, gdy znalazł już klucz, odsunął się, wycierając brodę, przeszedł do sypialni i wrócił po kilku minutach. Willy przez ten czas stał jak kołek na przedpokoju, nie wiedząc, czy ma stać, gdzie stał, czy może iść za nim, lub pozwolić sobie wejść do salonu i przywitać z jego synem.
  A gdy dostał już to, po co przyszedł, nie przewidując nawet, że plany tak się pokomplikują, wyszedł i wyjątkowo nie skierował się na przystanek autobusowy. Ruszył za to w stronę skate parku, gdzie, z tego co usłyszał w szkole (tak, był dzisiejszego dnia w szkole. Jak zwykle parę osób powiedziało mu parę niemiłych słów, ale Willy się nie przejął), ostatnio przebywało coraz mniej osób, zwłaszcza po otworzeniu kawiarenki niedaleko parku. Podobno niepełnoletnim też sprzedawali tam piwo i dlatego taki szał. Nie to, żeby młodzież z LA nie umiała skombinować sobie alkoholu. Po prostu tam bez żadnych konsekwencji mogli usiąść przy barowym blacie, lub mniejszych stolikach i sączyć swoje ulubione napoje. Willy lubił się czasem napić, ale nie dla niego były takie kulturalne spotkania, bo po pierwsze - niby z kim?, a po drugie - gdy zaczynał pić, nie potrafił przestać.
  Po kilkunastu minutach szukania, dotarł wreszcie na wyżej wspomniany skate park, który tak pusty, jak mówiono, nie był. Na którejś z ramp jeździło trzech skate'ów i jakiś gość na bmx'e z bandaną obwiązaną wokół twarzy, po railach jeździli deskorolkarze, a z graind box'u przed chwilą zjechała jakaś dziewczynka na hujajnodze. Zastanawiało go, kto normalny takie dzieci puszcza na skate park, i to same, zwłaszcza w chwilach, jak ta, gdy było słońce, ale też delikatny wiatr, czyli - według niego, a swoje wiedział, gdyż przez trzy lata jeździł na wyczynowych rolkach - idealna pogoda do jazdy.
  W każdym razie nie zastanawiał się nawet, czy tam nie wkroczyć, gdyż zwyczajnie wiedział, że go tam nie chcą. Przeszedł obok, udając, że kieruje się do parku i nikt go nawet nie zaczepił, choć widział tam kilka osób, będących do tego zdolnych. I wtedy rozdzwoniła się jego zastępcza komórka, którą jego mama jakimś cudem znalazła pod stertą papierzysk w swoim gabinecie, melodią AC/DC "Highway to Hell".
  - Tak? - odebrał, nawet nie sprawdzając, kto to.
  - Słuchaj, Willy... - zaczął Thomas, a zielonowłosy przystanął z wrażenia, bo poczuł w brzuchu tysiące motyli. Co on, nastolatka?! - Mógłbyś nic dzisiaj nie przynosić?
  - Jasne - odpowiedział mu i wiedział, że i tak przyniesie z sobą to, co już ma, nawet jeśli wszystkiego dziś nie użyją. - A czemu?
  Znów ruszył, bo to jego stanie w miejscu tak naprawdę trwało ze dwie sekundy i nikt z mijających go ludzi pewnie tego nie zauważył.
  - Bo w sumie to bardziej chciałem z wami o czymś pogadać, niż... wiesz...
  - Okej. Przekażę w takim razie Kimi.
  - W porządku. To do zobaczenia.
  Zrobił tak, jak powiedział - poinformował Kimiko, by nie przygotowywała się psychicznie (nie każdy jest w stanie przyswoić fakt, że tego samego wieczora będzie robił rzeczy, o które normalnie nikt by go nie podejrzewał) i fizycznie (jakieś porządniejsze ciuchy, które podczas "narkotycznego szału" nie ulegną destrukcji) na branie większej dawki dragów, a prędzej na pouczającą rozmowę z Thomasem, w którego "pouczające moce" nie wierzył w najmniejszym stopniu. Nie dzielił się z nią tym jednakże, a na umówione spotkanie rzeczywiście wziął to, co dostał od Lu.
  - Gdzie byłeś cały dzień, mały, chamski, bezduszny...? - zaczęła Kimiko, prawdopodobnie planując określić go całą gamą nieodpowiednich dla dzieci przymiotników, gdy przerwał jej:
  - Szwędałem się po Playa Vista. - Z lekkim, nie uspokajającym jej uśmiechem. Loretta zachichotała cicho, przypominając sobie nerwy jej przyjaciółki i te podejrzenia typu "pewnie znów go dorwali, zgwałcili i przechowują w jakimś dziwacznym miejscu. Tamten blondas na pewno ma z tym coś wspólnego i... i w ogóle...", podczas gdy w rzeczywistości chłopak zapewne spędził cały dzień z partnerem. Nie dziwiła mu się, bo gdyby sama kogoś miała, to ten ktoś też przysłaniałby jej wszystko inne, ale ona miałaby włączony telefon i nie ignorowała przyjaciół.
  Kimi zrobiła się czerwona z wściekłości, wciągnęła głośno powietrze i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Zamknęła je jednak ostatecznie i odwróciła na pięcie.
  - No, Kimi, nie obrażaj się...! Nie byłem u Lucasa... - Odwróciła się nagle, samym wzrokiem pytając "to gdzie, do cholery, byłeś?!". - Znaczy u niego też byłem, ale to tylko na pół godziny, bo był u niego jego syn...
  - On ma syna?!
  - Jest u niego na weekend raz w miesiącu, tyle wiem... W każdym razie resztę dnia łaziłem po mieście, serio, a telefon mi się wyładował koło czwartej. - Dla udowodnienia uniósł przedmiot do góry. Kimiko prychnęła i, zapewne, wygarnęłaby mu co nieco, gdyby nie nagłe pojawienie się Thomasa.
  - Hej - odezwał się i William pomyślał, że musiał stać tam już wcześniej i tylko czekał na odpowiedni moment, bo zdawało mu się, że kątem oka go widział.
  - Tommy! - pisnęła Loretta, rzucając się bratu na szyję, oczywiście uważając na nogę mężczyzny. Ten objął ją z lekkim uśmiechem, a po chwili do uścisku dołączyła się Kimi. Tylko William stał z boku, patrząc jedynie na Thomasa, w ogóle się nie spodziewając, że gdy tylko go zobaczy, jego nogi jakby wrosną w ziemię. Oczywiście - chciał zrobić dużo więcej. Chciał wtulić się w niego, jak dziewczyny, albo wskoczyć na niego, jak na tych filmach, i wpić w usta, ale nie mógł się ruszyć, wiedząc, że Tommy nawet by nie zauważył, gdyby tego wieczora nie odezwał się doń ani słowem.
  Wszystko się zmieniło, gdy już dziewczyny odeszły, a  szaro-niebieskie spojrzenie Thomasa przeniosło się bezpośrednio na niego. Miał ręce po bokach, jakby wciąż był gotów kogoś przytulić, a przecież to Tommy, a Tommy nie przytula byle kogo. I odezwał się:
  - Nie przywitasz się, Willy?
  Wtedy też zielonowłosy całkiem przestał nad sobą panować. Podbiegł do Thomasa, uniósł ręce do góry i zaplótł je na karku mężczyzny, a gdy ten zdezorientowany nawet nie drgnął, zetknął swoje usta z jego wargami. Kimi pokazała Lottie gestem, by ta nic nie mówiła. Kibicowała Willy'emu w zdobyciu Thomasa, to trzeba było przyznać. A Lottie nie miała nic przeciw swataniu swojego brata z najlepszym przyjacielem.
  Zielonowłosy po chwili pogłębił pocałunek, nie przejęty w najmniejszym stopniu tym, że Tommy tego nie odwzajemnia. Pod jego zamkniętymi powiekami na ten fakt jedynie zakręciły się łzy, ale tylko tyle się stało, bo zaraz ciemnowłosy poruszył ustami i z większą pasją, niż ktokolwiek inny wcześniej, całował go i pieścił nawet bez użycia języka czy rąk. William wiedział, że wszystko to jest tak wspaniałe głównie dlatego, że to Tommy, a nie ktoś inny... nie Lucas, nie tamci trzej brutale, nie jego pierwszy chłopak, a Tommy, którego pożądał bardzo długi czas i którego kochał, jak nikogo wcześniej...
  I gdy to do niego dotarło, że przecież Thomas w normalnych okolicznościach by go nie pocałował, nawet nie dotknął, bo zwyczajnie nic dla niego nie znaczył, odsunął się, jak oparzony, spotykając niemniej zdezorientowane od jego samego spojrzenie. Bał się rozglądać na boki, wiedząc doskonale, że teraz na pewno ma u nich wszystkich przekichane - Lottie, bo całował jej brata i nic jej nie powiedział; Kimi, bo przecież po raz drugi jej udowodnił, że ta jego "szczeniacka miłość" jednak nie jest tak niedojrzała; no i przede wszystkim u samego Thomasa z powodów oczywistych.
  Nie widząc innego wyjścia, ominął Tommy'ego, który próbował go zatrzymać, chwytając jego rękę. Wyszarpnął się, następnie z rozpędu wbiegł do lasu, szczęśliwie znajdującego się zaraz za plecami studenta, zwinnie omijając drzewa i krzaki, nie mając pojęcia, gdzie się zatrzyma. Ani on nie chciał ich teraz widzieć, ani tym bardziej oni jego.
~Sakura

sobota, 9 maja 2015

Rozdział XV

 William przesunął łyżkę w prawo, a potem w lewo i wymieszał płatki. Nie miał ochoty jeść, ale mama siedziała na krześle obok i czekała aż skończy śniadanie. Wmusił w siebie dwie łyżki płatków i z lekkim uśmiechem pokazał kobiecie dno miski.
 - Obiecaj mi, że nigdy więcej nie przyjdziesz do domu w takim stanie - Dominica założyła nogę na nogę - W ogóle nigdzie nie masz przychodzić w takim stanie... To znaczy żebyś się tak nie upijał, rozumiesz? - poprawiła się
 - Mamo - zaczął niepewnym i zmęczonym głosem - nie chcę obiecać ci czegoś czego nie jestem pewien.
Dominica wzięła łyk kawy i odstawiła białą filiżankę na talerzyk.
 - Nie chcę żebyś zniszczył sobie życie.
 - Wiem, mamo.
 - Pamiętaj o tym, że cię kocham. Rozumiem, że możesz mieć na mnie focha, bo dość często mnie nie ma... Ale wciąż jestem twoją mamą - wstała zza stołu - Dziś wrócę później. Muszę napisać dodatkowy artykuł dla mojego działu. Obiecuję, że ci to wynagrodzę.
 - Zawsze zostajesz dłużej - mruknął Willy, ale Dominica już go nie usłyszała.
 - Możesz zaprosić Lottie - usłyszał z głębi korytarza - Słyszałam o Thomasie i myślę, że przyda jej się twoje wsparcie.
 - Zadzwonię do niej - chłopak mimowolnie uśmiechnął się na myśl o dniu spędzonym z Lottie. Żałował, że Kimiko nie będzie z nimi, ale obecnie przebywała w Tokio. Usłyszał stuk obcasów na kafelkach i odgłos otwieranych drzwi.
 - Papa kochanie!
 - Pa mamo.
 Trzask drzwi.
 Thomas podszedł do recepcji i stanął w kolejce. Niesamowicie cieszył się z tego, że opuszcza to miejsce. Co prawda jeszcze przez trzy tygodnie będzie musiał chodzić o kulach, ze względu na złamaną nogę, ale lepsze to niż ciągłe leżenie w łóżku i gapienie się w sufit. Sportową torbę, w której mieściły się jego rzeczy, postawił przy zdrowej nodze. Nie spodziewał się zbyt szybkiego opuszczenia budynku, bo przed nim stało siedem osób. Siedem osób, które na pewno spotkało coś przykrego.
 Z racji tego, że przed nim stała starsza kobieta, która raz spojrzała na niego krzywym wzrokiem, postanowił rozejrzeć się po holu, zamiast poznać nową osobę. Od razu zauważył koordynatora jakiegoś oddziału i opiekującą się nim lekarz Ann Gwarton. Za nimi szła pielęgniarka pchająca łóżko na którym leżał człowiek zakryty białym prześcieradłem. Tuż za tą ponurą paradą dzielnie maszerowała młoda dziewczyna z wielkim napisem "staż" na plakietce. Była wyraźnie przestraszona, a może zdziwiona, ale z nutą odwagi w oczach weszła do pomieszczenia nad którym wisiała lampa z napisem "EKG".  Thomas zastanowił się dlaczego nieżyjącego pacjenta przewieźli na badanie. Teoretycznie, jako student medycyny, powinien o tym wiedzieć, jednak nie przypominał sobie czegokolwiek na temat wykonywania EKG u nieboszczyków. Może miał na ten temat zajęcia. A może nie. Nie pamiętał.
 Gdyby przypadkowa osoba weszła do szpitala i skierowała się w stronę recepcji na pewno spojrzałaby na Thomasa. W oczy rzucała się jego bladość i podkrążone oczy, a ciemne włosy opadające na czoło i wielki biały opatrunek dodatkowo skupiały na sobie spojrzenie obserwatora. Jednak nie zauważyłby kilkunastu tatuaży i ogólnej chudości, bo to wszystko było przykryte czarnymi Levisami i przydużym czerwonym swetrem. Gdyby była to osoba, która lubi przyglądać się cudzym twarzom, uważnie przyjrzałaby się jego oczom, które są ni to niebieskie, ni to szare. Dużo zależy od kąta padania słońca, a także od humoru Tommiego. Idealnie wpasowany w twarz nos nie zostałby oceniony przez obserwatora, bo stanowi integralną część twarzy i nie razi po oczach. Miłośniczka (lub miłośnik) francuskich pocałunków przez dłuższą chwilę przyglądałby się lekko różowym, pełnym ustom i, być może, mocno zarysowanej szczęce. Dla wielu ten chłopak mógłby być ideałem partnera. Ale gdyby bardziej poznał jego charakter i nałogi, najprawdopodobniej straciłby jakiekolwiek zainteresowanie. Nie dość, że wypalone płuca, to jeszcze pieniądze marnuje na używki. Nieładnie.
 Odczekał jeszcze kilka minut, a gdy wreszcie stanął na wprost tęgiej pielęgniarki,w ciasno opinającym jej tors różowym fartuchu, odetchnął z ulgą. Z utęsknieniem czekał na moment gdy opuści to miejsce, skłaniające do rozpaczy. Nie będzie już musiał prowadzić sztywnych i niezręcznych rozmów z chłopakiem bez ręki, który leżał obok niego. Polubił go, jednak rozmowa z nim była trudna, skomplikowana i wymagała mnóstwa wysiłku by nie polegała na kontemplacji pogody. Bo jak tu rozmawiać z kimś i nie wspominając o niczym co wiąże się z ręką? Przecież nikt nie chciałby urazić drugiej osoby. A może Marvin wyczuł, że Thomas unika konkretnego tematu i przez to unikanie rozmowa była lekko zawstydzająca?
 Pielęgniarka odchrząknęła znacząco nie wiadomo który raz i podsunęła chłopakowi formularz i długopis. Thomas złożył zgrabny podpis i wyszedł ze szpitala.
 Przed budynkiem czekał na niego srebrny minivan. Na widok swojego współlokatora, Brad zatrąbił przeciągle. Thomas skinął ręką na kierowcę i po chwili siedział na nieskazitelnie czystym fotelu. Mieszkali ze sobą już dłuższy czas, a Shrewood wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego w ich pokoju Brad rozrzuca wszystko gdziekolwiek się da, a w samochodzie dostrzegał najmniejszy paproch i po pozbyciu się go starannie czyścił miejsce, na którym ów paproch leżał.
 Brad próbował porozmawiać z Thomasem, jednak brunet nie był zainteresowany rozmową. Był zmęczony i wyczerpany z jakichkolwiek sił życiowych. A w dodatku był na głodzie - narkotykowym. I potrzebował papierosów. Pomyślał o Kimiko, która, biedna, musiała męczyć się ze swoją rodziną. A Willy? Pewnie spędza czas z Lucasem. Albo na prawdę tak go lubił, albo jest bardziej przedsiębiorczy niż się tego po nim spodziewał. Przyjaciel-kochanek diler. Nieźle, Smith, na prawdę nieźle, Lottie? Ona pewnie świetnie sobie radzi. Ma gdzie mieszkać. Domyślał się, że Lara Sarah Douglas i trzy koty nie należą do najlepszego towarzystwa, ale lepsze to niż ich rodzice.
  - Gdzie jedziemy? - zapytał tonem wyprutym z emocji, gdy tylko zauważył, że wjechali w mniej uczęszczaną uliczkę.
  - To skrót do akademika - odpowiedział po chwili Brad. Thomas jednak mu nie wierzył.
  - Mhm - mruknął jedynie w odpowiedzi. Widział zaciśniętą szczękę mężczyzny i wiedział, że chodzi o narkotyki, które u nich przechowywał. Brad prędzej czy później musiał się na nie natknąć, było to nieuniknione.
  Bez słów obaj patrzyli na drogę przed nimi, prowadzącą gdzieś. I gdy Thomas już zasypiał, a jego głowa raz za razem opadała na szybę pojazdu, znaleźli się na miejscu. Przy klifie.
  Brad zaparkował samochód niedaleko jakichś rzadziej tu występujących drzewek i wysiadł z auta, zostawiając otwarte drzwi, a Thomas poczuł chłodniejszy powiew wiatru. Widząc jednak, że blondyn staje w pewnym miejscu, wyraźnie na niego czekając, przeciągnął się na ile pozwalała mu wygoda i z niemałym trudem wysiadł z auta.
  - Słuchaj, stary... - zaczął Brad, gdy już doń dołączył. - ...ja wiem, że znamy sie krótko i, serio, nie chcę ci matkować, ale widziałem, co u nas trzymasz. I cholernie mi się to nie podoba.
  - Ja...
  - Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. - Tommy skinął głową z lekkim uśmiechem. - Mam ochotę wygarnąć ci teraz wiele rzeczy, ale studiujemy ten sam kierunek i wiesz tyle, co ja, a nawet więcej, bo przecież testowałeś na sobie. Po prostu się martwię, mimo że nie znamy się nie-wiadomo-ile, bo... taki już jestem. I nie chcę, byś spaprał sobie życie. Tej małej też.

~Aroosa

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Rozdział XIV

  - Czyli co... To my jezeźmy ci źli, czy to władza jez be? - zapytał Willy, próbując utrzymać łokcie na kolanach. Niestety cały czas się przesuwały, albo to jego kolana, i nie potrafił usiąść jak człowiek. Te jego łokcie, albo kolana, dziwnie się dziś zachowywały. Nie wiedział, czemu tak jest.
  - To władza. My chcemy być sobą - odpowiedział mu Lucas, nadając swemu głosowi jako-takiej mądrości. Był zdecydowanie mniej pijany, albo bardziej trzeźwy, niż William. Zależy jak na to patrzeć.
  Obaj siedzieli właśnie w salonie dealera, sam właściciel wciąż w jeansach, choć z rozpiętym rozporkiem, a Willy ubrany tak, jak go pan Bóg stworzył. Ostatnio w ich życiach, bo w końcu żyli osobno, sporo się działo. I przez to, iż głównie były to kryzysy, postanowili wspólnie je odreagować.
  - Dlaczego są zili? - zaskomlił, wreszcie się poddając w związku ze swoimi łokciami, albo kolanami. Położył się na boku, z głową poza kanapą, lewą ręką, tym razem miał pewność, że to ręka, na powrót przyciągając w połowie pustą, lub w połowie pełną butelkę piwa. Wtedy chyba była w połowie pustą. Próbował wlać sobie przezroczysty, choć lekko żółtawy płyn do ust, lecz leżąc na boku wszystko mu się wylewało. Lucas postanowił mu pomóc, bo i czemu nie.
  - Nie tak - westchnął, klęcząc przed nim. Wyrwał mu, choć bez sił, gdyż William przedmiot jedynie trzymał, nie przytrzymywał, butelkę i wlał sobie do ust parę łyków, nie przełykając jednak. Przybliżył twarz do twarzy młodszego, słabszego, i w ogóle niżej od niego, i, nieudolnie go całując, przelał zawartość swych ust do ust tamtego.
  William pokiwał głową w podzięce i po połknięciu, położył ją na kanapie. Nie wiedział, co jest nie tak, ale coś było, gdyż nagle poczuł się inaczej. To była głowa, albo kark, albo ręka, którą zgniatał pod sobą od dwóch minut.
  - Pieprzmy się - zaproponował Lucas, zachęcony poprzednim pseudopocałunkiem. William nie miał ochoty zastanawiać się nad konsekwencjami, w ogóle o tym nie pomyślał. Zwyczajnie znów kiwnął głową i dał się ściągnąć na twardą mimo dywanu podłogę, a potem kolana Lucasa. Nie był jak kukła, nigdy tego nie lubił, nieważne czy na trzeźwo, czy po pijaku, więc przyssał się tamtemu do szyi, w głębokim poważaniu mając fakt, że ani to przyjemne w zapachu ani w smaku.
  I zrobili to po raz kolejny, dzisiejszego dnia już chyba raz trzeci, lub czwarty, i znowu, i znowu, i William przestał już liczyć po jakimś czasie, bo myślał, że zaraz skończy mu się sperma. Kto pijanemu zabroni?
  Lecz okazało się, że to nie sperma, a siły Williama były na wyczerpaniu, i choć Lucas próbował już chyba pod każdym kątem, zielonowłosy spał jak zabity.

  - Ej, Lucas... - mruknął Willy, dźgając go w pierś, jednak nie otwierając oczu. Nie miał na to sił.
  - No... - odmruknął mu mężczyzna w połowie wciąż śpiąc.
  - Możesz mi powiedzieć, dlaczego w mojej dupie wciąż jest twój chuj, i czemu nie chcę, żeby wyszedł? - Najwyraźniej to wulgarne słownictwo z ust zielonowłosego obudziło dealera do końca. Choć może bardziej chodziło o sam sens owych słów.
  - Co do pierwszego, tak szczerze, nie mam pojęcia, a jeśli chodzi o drugie...
  - Tak, tak, moja dziurka uwielbia twojego ogromnego kutasa, mnóstwo razy kazałeś mi to mówić - przerwał mu William. Następnie westchnął, gdyż naprawdę nie chciał, by członek tamtego go opuścił. To było dziwne uczucie, a jednocześnie niezwykle miłe.
  Wstał jednak, lub raczej podniósł na łokciach i położył plackiem na kanapie, i zaraz potem chwycił się za głowę.
  - Pierwszy raz w życiu się tak schlałem... - jęknął boleśnie, jak gdyby przeżywał właśnie najgorsze katusze. I właściwie takie chyba były, bo nie dość, że jego tyłek pulsował z bólu  jeszcze bardziej, niż po gwałcie, to jeszcze czuł, jakby głowa mu miała zaraz eksplodować. - To wszystko przez ciebie i przez twój jebany schlowek... schowek...
  - To się nazywa minibarek. - Lucas ignorował jego wywód aż do momentu przejęzyczenia. Prawdopodobnie jego umysł wciąż znajdował się w odmętach Krainy Morfeusza.
  - Nieważne. Ważniejsze jest, że niepotrzebnie trzymasz w domu to dziadostwo, skoro starcza ci tylko na jeden wieczór.
  - Te zapasy akuratnie były ze mną już drugi miesiąc. Musisz serio mieć jakieś problemy.
  Hagrenay tak naprawdę kompletnie nic nie wiedział. Mimo że wszyscy (to znaczy Kimi) myśleli, iż jest odwrotnie. William z nikim nie lubił dzielić się swoimi tajemnicami, ani problemami, a już najbardziej z Lucasem. Już mu wystarczyło to, że mężczyzna sam potrafił się domyślić. A jeśli się nie domyślał zawsze znajdował jakiś sposób, by William mu o tym powiedział. Albo to szantaż, albo jakiś podstęp. Zawsze.
  - A żebyś wiedział, że mam.
  Przez następne kilka minut William na powrót odpłynął do swych czasem smutnych i gorzkich, innym razem pełnych szczęścia myśli i wspomnień. Potok złych rzeczy zaczął się od napadu na niego. Potem była chwila radości, gdy bliscy jego sercu ludzie go zaakceptowali. A potem strach przed powrotem do domu i ukrywanie się to u Lucasa, to u Kimiko, a czasem zwyczajnie na przystankach lub w nocnych autobusach. A potem wypadek Thomasa, który wstrząsnął nim tak, że zamiast zwyczajnie pójść do szpitala i porozmawiać, lub chociaż popatrzeć, upił się w trzy dupy, i wypieprzył kilkukrotnie razy więcej.
  Może myślał, że chwila wspominania była snem, może obaj myśleli. W każdym razie dealer nie przejął się nim, gdy zauważył, iż zamknął oczy. Wstał powoli, ubrał się i poszedł do kuchni zrobić sobie śniadanie, a Willy'emu specyficzny napój z cytryny i odrobinki dragów. Każdy miał swój sposób na kaca.
  - Wstawaj... - Hagrenay przystawił mu chłodną, dość dużą szklankę do policzka i czoła, czekając cierpliwie, aż tamten się zbudzi. Lecz Willy miast otworzyć oczu, połasił się trochę do szklanki, ochładzając rozgrzaną - według niego samego - głowę, a potem westchnął cierpiętniczo, znów udając, bądź rzeczywiście tak myśląc, że ból całego świata jest jego bólem, już nie przyjemnym, i spojrzał sugestywnie na szklankę, a potem mężczyznę, który ją trzymał. - Nie wleję ci tego do gardła, leniwy gówniarzu. Wstawaj i przestań robić szopki.
  - To okrutne... - jęknął, wydawać by się mogło, smutny i urażony. W rzeczywistości jednak w głębokim poważaniu miał pomoc tamtego. Obaj wiedzieli, jak dobrym jest aktorem.
  - To jaki tym razem zdarzył się wypadek w tym twoim ograniczonym, pełnym cierpienia i pseudokatuszy małym światku? - Lucas rozsiadł się wygodnie obok niego, po czym zaciągnął klasycznym, pełnym tytoniu zmieszanego z heroiną cygaro.
  William wziął dwa duże łyki smacznego, acz kwaśnego do wykrzywienia napoju, następnie oparł wygodnie o wezgłowie kanapy.
  - Nieźle trafiłeś z tym wypadkiem - przyznał, dalej już tylko powolnymi, małymi łykami "ciumkając" swój lek. Wiedział, że zaintrygował Lucasa, planował jednakże jedynie wypić resztę napoju i iść wreszcie do domu. Dawno go tam nie było.
  - Powiesz mi coś więcej, czy robisz dziś za enigmę? - William udał, że zastanawia się nad pytaniem, przy okazji wyciągając zza kanapy swoje ciuchy i eksponując to jakże urodziwe miejsce, na którym plecy kończą swą szlachetną nazwę. Nie mógł dosięgnąć slipek, poprosił więc Hagrenaya, by przytrzymał mu szklankę i chwycił z ziemi wszystko, co było mu potrzebne.
  - Hmm... Chyba będę dziś chodzącą zagadką - rzekł po chwili, gdy był już ubrany, z nutką tajemniczości w głosie, z ulgą wypijając ostatnie dwa łyki. Odstawił szklankę na stół, nachylił się nad Lucasem, całując go krótko w czoło i wyszedł, głośno trzaskając drzwiami. Już z przyzwyczajenia tak robił. Jakby podkreślał to, że opuszcza jakieś miejsce. Przynajmniej już nie wrzeszczał podniesionym, pełnym wyższości głosem, jak wtedy, gdy miał pięć lat "wychodzę". Brzmiał jak mały szlachcic. I gdy był dzieckiem może było to urocze, lecz teraz zapewne byłoby mocno uciążliwe.
  Tym razem, wyjątkowo, nie miał szczęścia z autobusem, gdyż sporo czasu zjadło mu nudzenie się na przystanku. A i już w środku komunikacji miejskiej nie było zbyt przyjemnie, gdyż gdzieś na samym końcu zauważył swoich byłych oprawców. Usiadł więc blisko kierowcy, zakładając na głowę kaptur, i modlił się w myślach do boga, w którego istnienie nie wierzył już od dawien dawna, by tylko go nie zauważyli.
  Za oknami na ulicach Los Angeles działy się rzeczy tak zwyczajne i nudne, iż prawie zasnął, a mimo to wiedział doskonale, wszyscy wiedzieli, że gdyby jakiś obcokrajowiec pojawił się u nich i przeleciał nad ich miastem wtę i wewtę, pomyślałby, że te wszystkie ludzkie normalne czynności są niezwykle fascynujące.
  Wreszcie, po dłużących mu się chwilach napięcia i zmęczenia, trafił w uliczkę niedaleko swojego domu. Wciąż słysząc z tyłu tamtych trzech, których tak się obawiał, naciągnął kaptur mocniej na głowę i szybko wysiadł z busa. Na całe szczęście go nie zauważyli. Lub zauważyli, acz nie chcieli zaczepiać. Świadomie i ochoczo wymazał z pamięci wersję drugą, a później już tylko szedł przed siebie, patrząc na zbliżający się ku niemu dom.
  Nie było go tydzień, lecz mimo to wolał, by matka zauważyła jego nieobecność. Miałby tę świadomość, że choć w najmniejszym stopniu się nim interesuje.
  - Wróciłem... - mruknął, gdyż dobrze wiedział, że mieszkanie jest puste. Aczkolwiek trzasnąć drzwiami musiał.
  - Willy? - Z niejakim zaskoczeniem zarejestrował głos matki. Usłyszał pospieszne kroki z korytarza, gdy zdejmował buty, następnie został przytulony do wątłego, jeszcze drobniejszego od niego, ciała kobiety. - Gdzieś ty był tyle czasu? Nawet na policję już dzwoniłam!
  - Niepotrzebnie, wszystko ze mną w porządku... - Sam był zdziwiony reakcją matki.
  - Właśnie czuję. Śmierdzisz piwskiem na kilometr. Idź się umyć, przebrać i chodź do kuchni, czekają na ciebie śniadania z całego tygodnia.
  Taką matkę pamiętał z czasów swojego dzieciństwa. Troskliwą, wyluzowaną i zajmującą się nim, jak trzeba. Nie myślał, że kiedyś tamta kobieta wróci. W chwili, gdy kierował się na górę z nikłym uśmiechem na zmęczonej twarzy, miał nadzieję, że taka już zostanie.
~Sakura

niedziela, 5 kwietnia 2015

Rozdział XIII

 Była słoneczna niedziela. Lottie i pani Lara Sarah Douglas spędzały czas w ogrodzie mieszczącym się na tyłach domu. Białe metalowe krzesła z ozdobnymi oparciami były bardzo niewygodne. Lottie miała dość krzeseł, herbaty, Lary i kotów.  Przebywała tu dopiero drugi dzień i miała ochotę zamieszkać pod mostem. Jednak doceniała starania Thomasa i starała się być miła dla starszej pani, Christiana, Chamberlana i Papucia. Pomyślała o tym, że jutro cały dzień spędzi sama. Bez Lary. A koty zamknie w piwnicy i będzie miała święty spokój. Staruszka wybierała się na grę w bingo ze swoimi najlepszymi przyjaciółkami. Lottie nie rozumiała dlaczego kobiety chciały spotkać się kilka godzin przed grą. Możliwe, że chciały omówić taktykę gry. To było nieważne. W końcu odpocznie od herbaty.
 Christian wydał z sobie głośne "miał" pół godziny przed budzikiem. Lottie ospale wstała z łóżka i podniosła żaluzje. Legowisko Christiana mieści się w pokoju zajmowanym przez nią i kot miał zwyczaj wczesnego wstawania. Dziewczyna nie zebrała w sobie tyle odwagi by poprosić Larę o przeniesienia kota w inne miejsce. Christian był jej pierwszym skarbkiem i to właśnie on dostawał podwójną porcję łososia. Rudy kocur wdrapał się na łóżko i położył na poduszce. Jego spojrzenie było pogardliwe, jakby gardził wszystkim co nie jest Larą Sarah Douglas i łososiem.
Lottie wykonała podstawowe poranne czynności, wyłączyła dzwoniący budzik i zeszła na dół do kuchni. 
 Czuła głód.
 Otworzyła lodówkę i natychmiast ją zamknęła. Dobrze wiedziała, że nie oszuka swojego ciała. Nie potrzebowała kanapki i ciepłej herbaty. Lottie potrzebowała narkotyków. 
 Z tylnej kieszeni spodni wyciągnęła gotowego skręta, jointa, blanta- kogo obchodziła poprawna nazwa. Dostała go od Thomasa, by nie wpadła w szaleńczą pogoń za dragami. Żałowała, że dostała tylko jednego. Podejrzenia, które wysnuła jakiś czas temu zaczynały się sprawdzać. Czyżby Thomas nakłaniał ich do odwyku? 
  Przekręciła skręta w palcach i schowała go do kieszeni.
 Musi nauczyć się panować nad głodem. Nie chciałaby żeby jej życie toczyło się według narkotykowego rytmu. A może już teraz żyła tym rytmem?
  Do kuchni wszedł Chamberlan. Otarł się o stołową nogę i wlepił spojrzenie w Lottie. Dziewczyna chciała ponownie wyciągnąć zawiniątko z kieszeni, ale zadzwoniła jej komórka. Na ekranie wyświetlił się nieznany jej numer. Nacisnęła zieloną słuchawkę i wysłuchała wiadomości od kobiety mówiącej oficjalnym i pełnym spokoju głosem.
 Kwadrans później Lottie przebiegała przez Bulwar Lincolna. Co chwilę potykała się o niezawiązane sznurówki, ale nie zwracała na to uwagi. Z rozmachem otworzyła przeszkolne drzwi i niezwracając uwagi na krzyczącą na nią pielęgniarkę wpadła na SOR. Na progu sali zwolniła i szybkim krokiem podeszła do jednego ze szpitalnych łóżek.
 Szczupła twarz Thomasa tonęła w białej poduszce. Opatrunek trochę zjechał ze skroni i ukazał ranę, szeroką na około pół centymetra. Na środku gazy wykwitła czerwona plama, która przeraziła Lottie. Przestraszyło ją to bardziej niż noga w gipsie i liczne siniaki. Rozcięta nogawka spodni i rozpięta oraz poszarpana koszula w kratę wskazywały na to, że Thomas został przywieziony całkiem niedawno. Dziewczyna delikatnie dotknęła wierzchu dłoni wolnej od wenflonu, a jej brat rozchylił powieki na krótką chwilę. Lottie pomyślała, że jeszcze nigdy się tak nie bała. Co by się stało, gdyby obrażenia zagrażały jego życiu? Przez jej umysł przemknęło miliony wspomnień. Thomas odprowadzający ją do szkoły. Thomas przygotowujący skromny obiad. Thomas palący papierosa z podkrążonymi oczami.
 Samotna łza spłynęła po policzku i zaginęła we włosach. Za nią spłynęły jej siostry. Cichy wodospad szemrał i opiekuńczo otulał twarz dziewczyny.
 Chwila zapomnienia. Ciemność.
 Lottie nie bardzo pamiętała jak i kiedy odzyskała przytomność. Czuła się tak, jakby ktoś wszedł do jej mózgu z korektorem i przysłonił jej pamięć. Spod białej powłoki przebijały się napisane wyrazy, lecz było to zbyt mało, by Lottie pamiętała kiedy usiadła na chwiejącym się krześle na przeciwko pielęgniarki ubranej w różowy fartuch. Kobieta na oko miała trzydzieści lat. Bez przerwy uśmiechała się do dziewczyny i co minutę proponowała jej chusteczkę i zapewniała, że wypadek Thomasa nie był niebezpieczny. Beth, bo tak głosił jej identyfikator, miała proste włosy sięgające brody w kolorze błota. Posiadała ładną twarz, ale całą magię jej urody psuł długi nos z garbem.
 - Thomas ma złamaną nogę i kilka niegroźnych ran. Nie masz się czym przejmować, Loretto.
Lottie w odpowiedzi pokiwała głową i otarła łzy.
 - Skąd centrala miała mój numer? - zapytała drżącym głosem.
 - Najwyraźniej twój brat zapisał go na karcie ICE*. Jak widzisz warto ją zawsze mieć przy sobie - odparła Beth i obdarzyła ją kolejnym uśmiechem i chusteczką.
 Gdy w panice wbiegła do szpitala nie zwróciła uwagi na to, co się działo. Liczył się tylko Thomas. Teraz szła za Beth i widziała dużo więcej. Szpital to miejsce, gdzie jest ból. Jednocześnie jest to miejsce przepełnione radością i chęcią pomocy. Lottie pomyślała, że szpital to jeden wielki oksymoron. Tu ból i strach mieszał się ze zdrowiem i szczęściem. Uśmiechające się pielęgniarki i wyniszczone psychicznie kobiety w fartuchach. Dumni lekarze i ci, którzy siedzieli na korytarzu z kubkiem herbaty i z pustym wzrokiem wbitym w ścianę. Szczęśliwe rodziny tulące dzieci i zapłakane osoby podpisujące zgodę na pobranie narządów.
 Beth wprowadziła Lottie do sali mieszczącej się na pierwszym piętrze. Dziewczyna nie zwróciła uwagi na nazwę oddziału, ale na pewno nie był to SOR. Thomas leżał na środkowym łóżku. Wyglądał zdecydowanie lepiej, niż gdy Lottie zobaczyła go po raz pierwszy. Zamiast poszarpanych ubrań miał czystą szpitalną koszule wiązaną na plecach i czysty opatrunek na głowie. Beth poprawiła coś przy kroplówce i oznajmiła, że zostało jeszcze dziesięć minut do końca czasu przeznaczonego na odwiedziny pacjentów, po czym wyszła z sali. 
 Lottie rozejrzała się po pomieszczeniu w poszukiwaniu wolnego krzesła. Szybko zorientowała się, że wszystkie zajęły osoby odwiedzające dziewczynę leżącą na drugim końcu sali. Oprócz niej i Thomasa jedynym pacjentem był chłopak siedzący samotnie na łóżku pod ścianą. Lottie nie chciała się na niego gapić, ale zauważyła zabandażowany kikut w miejscu gdzie powinna znajdować się dłoń.
 - Hej Lottie - Thomas przywitał się słabym głosem.
 - Hej Tommy - dziewczyna uśmiechnęła się. Usilnie próbowała się nie rozpłakać - Co się stało?
 - Miałem... Wypadek - wymamrotał - Pijany kierowca wjechał na chodnik. I był tam mały chłopiec na rowerze... - powiedział zachrypniętym głosem - Nie pamiętam zbyt dużo. Lott, czy ten chłopiec żyje?
 Lottie poczuła jak łzy zaczęły gromadzić się w jej oczach.
  - Nie wiem - odpowiedziała. W tej samej chwili Beth pojawiła się w drzwiach i poprosiła odwiedzająch o opuszczenie sali. 
 - Przyjdę jutro, Tommy - pożegnała się i opuściła budynek.
 Wracając do domu umysł Lottie był zajęty odrzucaniem pokusy zapalenia blanta. Widziała, że gdyby to zrobiła poczułaby się lepiej. Ale z drugiej strony chciała przestać uciekać od problemów. Wsiadła w pierwszy lepszy autobus. Szczęście chciało, że jechał prosto pod dom Lary. W porywie emocji Lottie szarpnęła za okno i wyrzuciła blanta na pędzącą ulicę. 

poniedziałek, 23 marca 2015

Rozdział XII

 Kimiko, po przebraniu się w letnią, białą sukienkę sięgającą nie krócej, niż do połowy ud w różnokolorowe kwiaty, weszła do swej sypialni, zaplatając włosy w koński ogon. Zerknęła na Williama, który to stał przy oknie, obserwując coś, lub patrząc na jakiś bliżej nieokreślony punkt. Nie była pewna. Bardziej skupiła się na fakcie, iż Willy'ego wyraźnie coś gryzło. Gdy wyczuł jej spojrzenie, co prędzej czy później stać się musiało, gdyż... no nie ukrywajmy... gdy Kimiko kogoś się uczepi, nie odejdzie, póki nie dowie się wszystkiego, odwrócił się w jej stronę, racząc uśmiechem i pytając:
   - Idziemy na spacer?
   - Znów muszę się przebierać - jęknęła dziewczyna, wykonując obrót wokół własnej osi w poszukiwaniu cieplejszych ubrań. Ignorując śmiech Williama, chwyciła z małej, kremowej kanapy umieszczonej w rogu pomieszczenia jeansy, a z szafy wyjęła błękitną tunikę w groszki. Wyszła następnie z pokoju, by się przebrać.
  Willy stał jeszcze chwilę przy oknie, patrząc na liście spadające z drzew, choć tak właściwie chyba nawet ich nie zauważał. Zagłębił się w rozmyślaniu o tym, co teraz będzie z ich paczką... ze wszystkim... I nie chodziło wyłącznie o to, co wydarzyło mu się niedawno. Ten gwałt był jedynie... siłą napędową, zmuszającą go do głębszych przemyśleń. Coraz więcej osób wiedziało o ich tajemnicy. Być może teraz, gdy Lottie wprowadziła się do tej starszej, kompletnie nieznanej im kobiety, owe grono się poszerzy? Nie chciał tego, reszta zapewne również. Lecz nie wiedział, co mają robić. Wypierać się wszystkiego, tłumaczyć? Przy tej coraz liczniejszej grupie świadków będzie to mało wiarygodne. Mają przestać? Na to chyba trochę za późno.
  I wciąż pod znakiem zapytania pozostawała sprawa jego nieodwzajemnionych uczuć. Nie potrafił ot, tak przenieść ich na kogoś innego, kogoś odpowiedniejszego, kto być może również go lubi, lub są na to choć minimalne szanse. Chciał natomiast, by jego najlepsza przyjaciółka wszystkiego się dowiedziała. Od samego początku.
__
  Kimi w tym samym czasie również miała mętlik w głowie. Już nie czuła się zgorszona innymi upodobaniami Willy'ego. Przecież nadal byli najlepszymi przyjaciółmi do grobowej deski, prawda? Nic, ani nikt nie może tego zmienić. Choć musiała przyznać, że odrobinę zdystansowała się do niego. Kiedyś jej przejdzie... chyba. W każdym bądź razie, interesowała ją bardziej sprawa gwałtu. Nie wiedziała dokładnie, co stało się zielonowłosemu, wiedziała natomiast, że w sprawę zamieszani byli sam poszkodowany, Thomas, oprawcy jej przyjaciela i ten jego pseudo-chłopak, Lucas. Nie wierzyła, by diler rzeczywiście był z Willym w innych stosunkach, niż klient-sprzedawca. Powiedziałby jej o tym. Ona zawsze mu o wszystkim mówiła.
  I tak mocno, jak zaintrygowana była tą sprawą, tak wiedziała, iż zielonowłosy prędzej czy później jej wszystko wyjaśni. Bo na tym polegała ich relacja. Że mogli na sobie polegać.
  - Co tak wolno, ślamazaro? - Podskoczyła w miejscu na dźwięk głosu Williama. Odwróciła się natychmiast i trzepnęła go w ramię.
  - Nie strasz mnie tak!
  Następnie popchnęła go lekko, by usunął się z przejścia i z podniesioną głową i naburmuszoną miną, wyszła. William, chichocząc pod nosem patrzył, jak dziewczyna szamota się z kurtką i burcząc pod nosem coś w swoim ojczystym języku, nakłada brązowe, skórzane kozaki. Następnie przeszedł nad nią w akcie zwyczajnego, wrodzonego chamstwa, gdyż miejsce na przedpokoju było, i to całkiem sporo, otworzył drzwi i... dostał kopniaka w tyłek. W dodatku przez swoją nieuwagę w tej samej chwili się potknął, trafiając twarzą idealnie w stertę liści.
  - Willy? - Kimiko przycupnęła przy nim, wyciągając mu z włosów liście. - Nie chciałam tak mocno...
  - Przeproś mnie teraz - usłyszała jego przytłumiony głos. - I pomóż wstać.
  Wykonała to, o co prosił, przepraszając dwukrotnie: gdy wciąż leżał, i gdy już wstał. Tak została wychowana i nigdy się to nie zmieni. Willy trochę żałował, że przez niego dziewczyna ma wyrzuty sumienia.
  - Też bym cię kopnął, gdybyś mi przeszła nad twarzą - próbował ją jakoś pocieszyć i chyba mu się udało, gdyż dziewczyna się zaśmiała.
  - Nawet dzieci wiedzą, że mężczyzna ręki na kobietę nie podnosi - rzekła wyniosłym tonem, lecz zaraz znów się zaśmiała. - Ale dzięki, damski bokserze.
  - Hej, to przywilej zostać przeze mnie dotkniętym, a co dopiero uderzonym!
  - Tak sobie wmawiaj. - Poklepała go po głowie, jak małe dziecko.
  - Weź, to wredne jest - burknął żartobliwie, następnie pociągnął dziewczynę za rękaw, gdyż prawie weszła w ławkę. Nie wiedział, na czym była tak skupiona, jednak nie przeszkodziło mu to w krótkim, acz dosadnym śmiechu. Kontynuowali rozmowę, przeskakując z tematu na temat, jakby nie widzieli się od kilku ładnych lat. I napięcie rosło w nich z każdą chwilą, im dalej szli, gdyż wiedzieli, że prędzej czy później będą musieli obgadać to, co ich tak dręczyło. Wyszli z parku, minęli parę klubów, przed oczami zamajaczyło im wesołe miasteczko, w którym coraz rzadziej się spotykali i wreszcie trafili pod dawno nie widziane miejsce, które przywoływało tyle wspomnień, zarówno dobrych, jak i tych złych. Nie wiedzieli tak naprawdę, czy to za sprawą jakichś kosmicznych (w umyśle Willy'ego), czy po prostu wyższych (według Kimi) mocy, bez słowa, po prostu tam weszli.
  Pierwszym, co zauważyli, był brak odoru alkoholu i wszechobecna ciemność. A także cisza, mącąca i drażniąca, jakby ostrzegała ich, że coś ma się zdarzyć. Nic się jednak nie wydarzyło, nawet, gdy zapalili światło i rozsiedli wygodnie na bujanych krzesłach za kulisami. Wcześniej ich tam nie było, jednakże nie zastanawiało ich to zbytnio. Nie zamierzali długo tam zabawić.
  Jako pierwsza przerwała ciszę Kimiko, postanawiając mieć wreszcie z głowy niedokończony temat.
  - Od jak dawna wiesz, że jesteś gejem?
  - Ja... Może to trochę dziwnie zabrzmi, ale od zawsze przeczuwałem, że do kobiet nie ciągnie mnie w taki sam sposób, w jaki ciągnie mężczyznę heteroseksualnego. Pamiętasz, gdy w pierwszej gimnazjalnej wyjechałem na tydzień do wujka na wieś i opowiadałem ci potem o tym piegowatym kuzynie o czarnych jak smoła oczach, z którym spędzałem całe dnie obrzucając się sianem, lub kąpiąc w jeziorze? - Kimiko pokiwała głową. - To z nim miałem... wiesz... te swoje pierwsze doświadczenia...
  - Miałeś tylko czternaście lat! - przerwała mu oburzona Kimi. Spojrzał na nią karcącym wzrokiem. - Przepraszam, już ci nie przeszkadzam...
  - Więc, robiliśmy te wszystkie świetne rzeczy, których tak mi wtedy zazdrościłaś, ale dodatkowo... no wiesz... dochodziło między nami do czegoś więcej. Dotykaliśmy się tu czy tam, a w ostatnią noc mojego pobytu na wsi, poszliśmy na całość. Prawdopodobnie był pierwszym kolesiem... pierwszą osobą, w której byłem zauroczony, jeśli nie zakochany.
  - A potem wyjechał na studia, biedaku... - dokończyła za niego, patrząc nań współczującym wzrokiem. Pokręcił głową, ze smutkiem kierując wzrok na podłogę.
  - Wyjechał, to prawda, ale nie na studia - powiedział po chwili, ważąc słowa. - Miesiąc, lub dwa po moim powrocie do LA słyszałem rozmowę matki z naszą teraz już byłą pokojówką. Mówiła, że Phillip, ten kuzyn, znalazł sobie jakiegoś uroczego chłopaczka z pobliskiej wsi i pewnej nocy zwyczajnie zniknęli, jak gdyby rozpłynęli w powietrzu. Mój wujek jakiś tydzień po tym otrzymał list od niego, w którym Phillip pisał, że razem z tym chłopakiem wyprowadzili się do 'lepszego' miejsca. I na następny dzień wróciłem do domu w zielonych włosach. - Uśmiechnął się krzywo.
  - I dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Przecież bym to zrozumiała, poświęciłabym ci więcej czasu...
  - Miałaś wtedy te dwa koncerty, które były dla ciebie tak ważne. Nie chciałem zadręczać cię swoimi problemami.
  - Willy... - westchnęła dziewczyna, zastanawiając się, co teraz. Współczuła mu, to prawda, lecz coś jej podpowiadało, iż Willy już dawno zapomniał o swojej pierwszej miłości. Że do sedna sprawy jeszcze daleka droga.
  - Pytaj dalej. - Uśmiechnął się zachęcająco.
  - No dobrze, więc... - Nie wiedziała, jakich słów użyć.   - Jak to było... z tym...
  - Z gwałtem, zgadza się? - Znów pokiwała głową. - Więc, przyszedłem do szkoły i od razu skierowałem się do piwnicy, bo miałem tam jeszcze trochę trawki. Wziąłem całą działkę, bo wczorajsze lekcje nie należały do moich ulubionych. I wtedy pojawili się ci trzej i zażądali ode mnie działki. Skłamałem, że nie mam, a oni postanowili przesłuchać mnie za pomocą pięści. W końcu znaleźli to, czego szukali, plus mojego iPhone'a, zabrali wszystko, a mimo to jeden z nich i tak postanowił... skończyć to, co zaczęli. Potem spotkał mnie Lucas i resztę już znasz.
  - A ten Lucas to... diler, nie? - Mruknął "mhm". - Tommy coś mówił, że to twój chłopak.
  - Uwierz, że wolałbym, by było tak, jak mówisz, niż... nie, zresztą nieważne.
  - Ważne, Willy, nie ukrywaj już nic przede mną. - Położyła dłoń na jego dłoni i wiedział, że tym razem się nie wywinie. Nie powinien jej okłamywać. Nigdy więcej.
  - Chodzi mi o to, że... ja już kogoś kocham, wiesz? Ale to jednostronna miłość... - Pochylił się w jej stronę. - Ona mnie niszczy, Kimi. Rozsadza od środka.
  Azjatka zamyśliła się. Przypomniała sobie w głowie wszystkie te momenty, w których Willy w jakikolwiek sposób mógł zdradzić tożsamość osoby, która tak na niego wpływa. Nic sobie jednak nie przypomniała, z bardzo prostego powodu - już od dziecka była uczona, że bycie wścibskim nie jest porządaną cechą. Nie wiedziała natomiast, iż w przypadku przyjaciół, lub raczej - najlepszych przyjaciół, zasadę tę można nagiąć.
  -Znam go?
  William pokiwał głową, jednak wyraźnie owy fakt go nie cieszył.
  - Willy... - Zauważyła, że chłopakowi drżała broda, a wzrok nie mógł ustać w jednym miejscu. Mogło to oznaczać tylko jedno - zielonowłosy był bliski płaczu. - Lepiej jest się komuś wyżalić, Willy, niż trzymać to wszystko w środku.
  - Ja przecież to wiem... - mruknął, a pierwsze łzy wyciekły spod jego rzęs. - Po prostu nie chcę o tym myśleć... Już bym wolał zakochać się w dziewczynie, niż... - Zamilkł nagle. Przygryzł wargę i kciukiem zaczął masować wskazujący palec. - Niż w Tommym...
  - Zakochałeś się w Tommym? - spytała z niedowierzaniem, jak gdyby sam jej tego przed chwilą nie powiedział. Pokiwał głową. - W naszym Tommym? Tommym Shrewood, bratem Lottie? Ale... jak to jest... Jak to w ogóle możliwe? Przecież się przyjaźnimy! Wszyscy, całą czwórką!
  - Ja wiem, Kimi, przepraszam... Sam nie wiem, jak to się stało... Po prostu w pewnej chwili zacząłem... wiesz... inaczej na niego reagować. Na jego dotyk, rozmowy z nim... W pewnej chwili wszystko się zmieniło. Nawet nie zorientowałem się, kiedy... I... I się w nim zakochałem.
  - Ale... co jest takiego w Tommym, że... coś się zmieniło, że już nie uważasz go za przyjaciela, a za kogoś... więcej?
  - To było tutaj, za kulisami właśnie. Ty i Lottie, naćpane, opowiadałyście jakieś kiepskawe żarty na scenie, a Tommy stał tu ze mną i czekał, aż wstrzyknę sobie działkę, właściwie już nawet nie pamiętam, czemu czekał, aż wszyscy już będą mieć to z głowy. Ale czekał, i wtedy Lottie się potknęła. Tommy był tak zmartwiony, gdy widział, jak się zatacza, i tańczy na samym krańcu sceny, ale nie spada. Rzucił wszystko, co miał w rękach i podbiegł do niej, bo obaj wiedzieliśmy, że zaraz sobie coś zrobi. I ja byłem pewien, że postąpiłbym tak samo, gdybyś to ty miała zaraz spaść, lub gdybym widział, że Tommy nie byłby w stanie uratować Loretty. Ale mu się udało, dobiegł na czas i wszystko jakby się zatrzymało, gdy Lottie wpadła mu w ramiona. - Przezroczyste krople na powrót ozdobiły jego policzki. - A wtedy wyobraziłem sobie, jakby to było, gdyby to on naćpał się pierwszy. I gdyby zaczął świrować. I gdyby spadł i nikt nie potrafił go złapać. I gdybym tak... stracił go... gdybyśmy wszyscy go stracili...
  - A co takiego w nim lubisz? - zapytała, łagodniejszym już tonem.
  - Lubię... to, że niby jest blisko, a jednak daleko. Rozumiesz, prawda? Że stoi przed nami, a jednak odnosi się, do mnie przynajmniej, jakby mnie nie widział. Zawsze taki chłodny i obojętny. A jednak na swój sposób czuły. Opiekuńczy. Lubię jego uśmiech, którego chyba nigdy nie skierował w moją stronę. Jego oczy, mało mówiące. Mnie właściwie praktycznie nic nie mówiące. To, jak trzyma w dłoni fajkę, taki... zauważyłaś?... dziwny ruch ręką i... w ogóle. - Uśmiechnął się i przesunął dłonią po włosach, ruchem mówiącym: "dopiero zaczynam", mimo iż tak naprawdę już kończył. - Całego go lubię. Łącznie z wadami i zaletami, i niecodziennym wyglądem. Zwyczajnie go kocham.
~Sakura

wtorek, 3 marca 2015

Rozdział XI

 Kimiko obudziła się w swoim łóżku. Tuż obok ściany spod białej pościeli wystawały zielone włosy, a na stojących na przeciwko łóżka fotelach spali Lottie i Thomas. Trzymali się za dłonie, jakby wciąż mieli pięć lat. Nie budząc przyjaciół, wyślizgnęła się z pokoju i zeszła do kuchni. Spojrzała na wiszący na ściane zegar - była siódma rano. Pani Natsume przyjdzie dopiero w południe. Wyciągnęła z szafki cztery kwadratowe talerze i trzy zestawy bogato zdobionych pałeczek oraz wyjęła ze zmywarki różowy widelec Lottie i położyła go tuż obok. Nakryła stół zastawą i przyniosła miseczki z wasabi oraz imbirem, a po chwili wróciła się do kuchni po sos sojowy i tackę sushi, które zostało z nocy spędzonej z Lottie. Przypomniała sobie, że wczoraj wieczorem jej przyjaciółka wrzuciła woreczek z heroiną pod krzew rosnący przy wejściu. Otworzyła drzwi i wychyliła się za próg, nie odrywając stóp od podłogi. Musiała mocno się wyciągnąć by końcami palców dosięgnąć woreczka.
 - Kimi? Co ty robisz? - usłyszała za sobą głos Willy'ego. Musiał się obudzić akurat wtedy, gdy ona trwała w dość nietypowej pozie.
 - Nic, nic - powiedziała szybko i z trudem wróciła do pionu. Zatrzasnęła drzwi z hukiem i pokazała Willy'emu woreczek z białym proszkiem - Lottie wczoraj wrzuciła to pod krzak.
 - Po co? - Chłopak przeczesał palcami rozczochrane włosy. Kiedyś jego kosmyki były całe zielone, a dziś przybyło mu złotobrązowych odrostów. Poprawił przekrzywiony kolczyk w nosie, przez którego Kimiko nazywała go krową, aż do jego piętnastych urodzin.
 - Zapytaj Lottie. Niedługo powinna wstać.
Willy pomyślał, że "niedługo" mogło oznaczać nawet sześć godzin. Loretta potrafiła spać wszędzie i zawsze, a potem trudno było ją obudzić.
 Przyjaciele, nie czekając na resztę, usiedli przy stole i zaczęli jeść sushi.
 Jedli w ciszy. Kimiko czuła się trochę niezręcznie po wczorajszym wyznaniu Willy'ego. Jakaś jej część reagowała z dziwnym obrzydzeniem i wstydem, gdy patrzyła na przyjaciela. Inna z furią krzyczała na tą pierwszą, że to w końcu jej przyjaciel, którego zna od bardzo dawna, a masochizm nie zniszczy ich przyjaźni. W końcu William Smith i William Masochista Smith to jeden i ten sam człowiek.
 Willy podniósł wzrok znad talerza, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale rozległ się huk i odwrócił głowę w kierunku schodów. Widział, że Kimi czuła się przy nim niepewnie. Powinien dać jej czas. Dużo czasu. Jego "przypadłość" była nienormalna i chora dla społeczeństwa. Cieszył się, że zareagowała tak spokojnie. Ktoś inny natychmiast wysłałby go do psychiatryka.
 Thomas wstał z fotela i spróbował obudzić Lottie. Cały czas do niej mówił, lekko ją dźgał w żebra, a ona wciąż spała. Przyłożył jej nawet do ucha głośnik, z którego leciała piosenka Thy Art Is Murder - Whore to a Chainsaw. Zrezygnowany podniósł ją z fotela. Narkotyki i ciągły stres osłabiły jego siłę fizyczną, ale wciąż mógł podnieść swoją siostrę i przenieść ją kilkadziesiąt metrów. Gdy obrócił się w stronę drzwi przez nieuwagę nogą Lottie strącił lampkę z biurka. Miał tyle szczęścia, że lampka była solidna i się nie roztrzaskała w drobny mak. Ostrożnie stawiając stopy zszedł po spiralnych schodach. Wciąż miał nadzieję, że siostra się obudzi i nie będzie musiał jej nieść pod sam akademik. Spieszył się. Znalazł pokój dla Lottie, w dodatku za darmo i pod jego nosem. I musiał się tam zjawić za pół godziny.
 - Hej, To-ommy - przywitała go Kimiko. Nigdy jeszcze nie widziała żeby Thomas prawie biegł ze śpiącą Lottie w ramionach.
 - Musimy iść. Teraz, szybko - wydusił z siebie i wyszedł z domu.
 Kimiko ze zdziwieniem spojrzała na Williama.
 - Co on robi?
 - Znalazł darmowy pokój dla Lottie tuż obok akademika. U jakiejś starszej pani z trzema kotami.
 Thomasowi udało się obudzić siostrę akurat wtedy, gdy opadał z sił. Teraz stał pod drzwiami małego, różowego domu z zadbanym ogródkiem i otaczającym go białym płotem. Jedną ręką podtrzymywał Lottie, a drugą trzymał notatki dotyczące pielęgniarstwa. Od pięciu minut czekał, aż pani Lara Sarah Douglas otworzy mu drzwi.
 Lara Sarah Douglas wymagała od wszystkich, by posługiwali się jej pełnymi imionami. Od ponad trzydziestu lat zajmowała się konserwowaniem powierzchni płaskich. Nie lubiła gdy była nazywana sprzątaczką lub woźną. Ona była konserwatorem. Wiodła spokojne życie pełne kotów. To właśnie przez te zwierzęta mąż Lary Sarah - Michael - zostawił ją. Stwierdził, że kocha je bardziej, niż jego i odszedł od niej raz na zawsze. Nie wiedziała, że studenci nazywali ją Dilerem. Każde pokolenie zwracało uwagę na jej inicjały, śmiało się i kontynuowało tradycję nazywania Lary Sarah Dilerem. Pani Douglas była typową "uroczą staruszką". Kochała młodzież, pracowała w ogródku, czytała romansidła z XVIII wieku i co niedzielę chodziła na mszę świętą. Właśnie z tej miłości do młodych zgodziła się przyjąć Lottie pod swój dach.
 Po kolejnych pięciu minutach drzwi się otworzyły. Thomas przywołał na twarz uśmiech i lekko uszczypnął Lottie pod żebrami, żeby oprzytomniała. Pani Douglas również się uśmiechnęła i zaprosiła ich do środka, jednak chłopak odmówił. Miał dziesięć minut żeby dotrzeć do szpitala. Przeprosił raz jeszcze, pocałował Lottie w czoło i dyskretnie wcisnął jej w kieszeń od spodni skręta. Wiedział, że nie wytrzyma bez narkotyków; pani Douglas nie mogła się dowiedzieć o ich nałogu, a że lekko niedowidziała gdyby przypadkiem zobaczyła Lorettę ze skrętem uznałaby go za zwykłego papierosa.
 Lottie już drugą godzinę siedziała przy stoliku i piła herbatę z panią Larą Sarah. Miała ochotę udusić Thomasa za to, że znalazł jej pokój w domu starszej pani z manią na punkcie swoich kotów - Christiana, Papucia i Chamberlana. Wszystkie trzy agresywne i grube. Pani Douglas nalała jej kolejną filiżankę herbaty i zaczęła opowiadać o Papuciu. Miał już pięć lat, znalazła go na ulicy, dwa razy potrącił go samochód i dlatego miał lekko skrzywiony ogon na końcu, je tylko karmę Whiskas, nie znosi dzwoneczków przy obróżce, a jego biała plama na głowie oznacza wysoką inteligencję. Papuć nie wyglądał na bystrego, raczej jak zdegustowany i gardzący wszystkim czarny kot z rozlanym mlekiem na szczycie głowy. Po chwili zastanowienia się czy dać jedną czy dwie łyżeczki cukru do herbaty, pani Douglas uświadomiła sobie, że za pół godziny musi "konserwować powierzchnie płaskie" w akademiku. Powiedziała, że obiad jest w lodówce i żeby nakarmić koty, po czym zarzuciła płaszcz i wyszła.
 Lottie spojrzała krzywo na Papucia, który siedział na parapecie tuż obok jej głowy. Kot odwzajemnił spojrzenie i odwrócił się do niej ogonem. Podniosła z ziemi swoją walizkę, którą Thomas przyniósł dzień wcześniej i weszła do swojego pokoju na piętrze. Ściany miał białe, a pod nimi stały proste meble z jasnego drewna. Dziewczyna położyła się na łóżko i zasnęła. Miała dość herbaty, kotów, Lary Sarah Douglas i potrzebowała narkotyków.
 Z tego wszystkiego zapomniała nakarmić Papucia, Christiana i Chamberlana o trzeciej po południu.
 William Smith siedział na pudrowo-różowej pufie i zastanawiał się, jak polepszyć humor swojej przyjaciółce. Siedział w jej pokoju i czekał, aż dziewczyna zmyje z siebie wczorajszy stres. On zrobił to już dawno; teraz siedział w ciemnych jeansach i białej koszuli, którą kiedyś zostawił u Kimiko. Z całej czwórki, to on najwięcej ćpał. Oprócz dostaw od Thomasa, który zdobywał je od dilerów miał jeszcze Lucasa, a Lucas mu nie skąpił. Oczywiście, dzielił się tym co dostał z resztą, jednak jakaś tam część trafiała do jego żył wcześniej, niż do pozostałych. Domyślał się, że gdyby nie Thomas, Lottie by najwięcej brała. Doskonale pamiętał gdy wpadła w miesięczny ciąg. Wraz z jej bratem wmówił Kimiko, że Lottie jest chora. Nie chcieli by widziała swoją przyjaciółkę w takim stanie.
 - Narkotyki spieprzyły nam wszystko - mruknął.

~Aroosa

niedziela, 15 lutego 2015

Rozdział X

~Wybaczcie, że z jednodniowym opóżnieniem, ale wiecie - walentynki~
- Skup się, Thomas, nie zasypiaj! - warknął do siebie, pocierając zmęczone powieki. Dopiero zaczął, lecz przez zmęczenie w jego pamięci nie zostało ani jedno słowo z przed chwilą czytanej notatki. Miał nadzieję, że Kimiko, gdzieś pomiędzy całym tym japońskim żarciem posiada jakieś napoje energetyczne, gdyż przez Willy'ego był strasznie zmęczony, jak nigdy. Jednakże, cieszył się, że potrafił mu pomóc. I wciąż zastanawiało go, po co i kto mógłby zrobić coś takiego chłopakowi.
Postanowił, że pójdzie wreszcie po coś z dużą ilością kofeiny, ponieważ już czuł, że zaśnie z głową na książkach. Wstał z krzesła i zanurzył stopy we frędzlowatym, białym dywanie, a następnie przeciągnął się. Strzeliło mu kilka kosteczek i kości, a on wciąż czuł, iż za kilka chwil zaśnie nawet na stojąco.
Otworzył drzwi sypialni azjatki, które wyjątkowo nie zaskrzypiały, kierując się korytarzem w stronę zakręcanych, drewnianych stopni. Lśniły czystością, jak wszystko w tym domu. Państwo Yumina mieli jakiegoś fiśka na punkcie czystości. Choć tak właściwie Thomas w ich domu czuł się dużo lepiej, niż w akademiku, o jego własnym nie wspominając.
Zszedł po schodach, a cisza panująca na dole była dziwna i nienaturalna. Wiedział, że mogli czuć się odrobinę skrępowani ze świadomością tego, co stało się zielonowłosemu, ale aż tak, by nic nie mówić? To w ogóle było możliwe?
- Tak właściwie, to co ci się stało? - usłyszał głos swojej siostry. Czyli cisza była chwilowa.
Następnym głosem, który dotarł do jego uszu, był ten należący do Willy'ego. Nie rozumiał jednak słów, a jedynie cichy mamrot. Zaciekawiło go to, podszedł więc do drzwi salonu.
- Podobało ci się to?! - Głos Kimiko przepełniony był wyrzutem. Jakby oskarżała go o to, że sam zgotował sobie taki los. Może jakby usłyszał wypowiedź chłopaka, zrozumiałby, o co tyle krzyku? Bo jakoś chyba sens tego zdania mu gdzieś umknął. Coś dzwoniło, ale w którym kościele...?
- Kimiko... - Tym razem usłyszał wyraźnie imię azjatki. William dawno go nie używał, zazwyczaj stosował krótsze "Kimi".
- Ja nie chcę, by coś ci się stało, rozumiesz?! - Pierwszy raz w ciągu ich dziesięcioletniej znajomości dziewczyna podniosła na niego głos. Chciał wejść i dowiedzieć się prawdy, lecz wciąż się powstrzymywał... Jakby coś kazało mu tam stać i przysłuchiwać rozmowie.
Swoją drogą, dziwne, że jeszcze go nie usłyszeli. Nie starał się jakoś specjalnie, by ukryć swą obecność, a jedynie pragnął zaspokoić swą ciekawość. I to owa ciekawość odegnała od niego zmęczenie.
- Nie chcę cię zmieniać. - Przeklął się w myślach za chwilową nieuwagę, przez którą kompletnie nic już nie rozumiał. - Po prostu nie chcę, by ktoś o drugiej w nocy przyprowadził cię pobitego pod mój dom. To się nazywa masochizm, tak? Nie ma jakiejś lżejszej odmiany tego?
- Nie, Kimi. Nic już z tym nie zrobisz. Przykro mi.
Minuty mijały, a Thomas stał, jak ten posąg, zastanawiając się w myślach, czy wejść teraz i dalej zadręczać Willy'ego tą, zapewne krępującą, rozmową, czy zapytać o to później, gdy ten trochę ochłonie, lecz w myślach dalej będzie pamiętać. Wiedział, że chodzi o gwałt. Trzeba by było być idiotą [lub dzieckiem - dop. aut.], by nie skojarzyć faktów. Chciał znać szczegóły i jednocześnie bał się, że ciężar słów Williama go zmiażdży. Istny paradoks.
Po kolejnej minucie, gdy usłyszał skrzyp kanapy, jak gdyby ktoś z niej wstawał, otworzył drzwi. William spojrzał nań nieobecnym wzrokiem, ni zlękniony, ni zdenerwowany. Po prostu mówiący, iż może Willy jest tam ciałem, lecz duchem już dawno przemierza przestworza.
- Chcę wiedzieć - rzekł, nie odwracając wzroku od oczu zielonowłosego. Nie zauważył nawet tego, że zarówno Kimiko, jak i Loretta, zatrzymały się w miejscu, niczym sparaliżowane.
- Ile usłyszałeś? - zapytała Kimiko, brzmiąc bardziej jak matka chłopaka, aniżeli jego najlepsza przyjaciółka.
- Tyle, ile powinienem. - Nie zamierzał być wredny. Po prostu chciał konkretów. Nie półsłówek i podtekstów. Konkretnych informacji z ust Williama.
- Chcesz wiedzieć? - zapytał Willy, nagle jakby odzyskując siebie. Jego tęczówki stały się intensywniejsze, lecz prawdopodobnie było to spowodowane światłem, w stronę którego obróciła się jego głowa, gdy Tommy odpowiedział twierdząco. - To usiądź i słuchaj. Nie zamierzam powtarzać wszystkiego po raz trzeci.
Na twarzach pozostałej trójki wymalowała się ulga. Dzięki obecności Thomasa, co było dziwne, gdyż ci dwaj nie byli z sobą tak zżyci, jak zielonowłosy i Kimiko, William wracał.
Student wykonał polecenie i po chwili siedział w fotelu po lewej stronie Williama, przypatrując mu się uważnie i spijając każde jego słowo, jak gdyby opowieść chłopaka miała dać mu coś wspaniałego. I dała. Tommy zrozumiał. Do tej pory uważał masochizm za fetysz tak dziwaczny i nieosiągalny, że zaliczał go wręcz do kategorii wraz z zoofilią, ale gdy słyszał z ust samego masochisty, jak to jest, gdy przyjemność mieszana jest z bólem, i jak wspaniale i jednocześnie okropnie ten się czuł, słysząc pogardę w ustach oprawcy, czując wszystko, mimo odurzającego działania narkotyków, każdy jego ruch. Jak cierpienie okalało jego ciało, a wewnątrz siebie czuł ciepło i spełnienie... Jakby ból był wszystkim, na co czekał od chwili narodzin.
Gdy William zakończył historię, przez kilka chwil pulsowało mu w czaszce, a jego oddech był przyspieszony. Nie patrzył już na Tommy'ego, Lottie, ani Kimiko, a przed siebie. I nie odleciał. Wciąż tam był.
Pozostali nie byli jednak pewni, na jak długo.
Thomas wstał, po czym podszedł do niego, następnie uniósł go jak marionetkę i wtulił w swoje ciało. Ten uścisk różnił się od tego, jaki William otrzymał od Lucasa. Był milszy i cieplejszy. I pierwszy, jaki otrzymał od Tommy'ego.
Kimiko i Loretta spojrzały po sobie, by następnie bez słowa podejść do nich i dołączyć do uścisku. Thomas, wyższy oraz lepiej zbudowany od nich wszystkich, objął je również. I trwali tak kilka chwil, póki Willy, znajdujący się w samym środku, nie roześmiał się dźwięcznie.
Nie stracił przyjaciół. Upewnił się jedynie w tym, że niezależnie od tego, jakie jeszcze dziwactwa w sobie odnajdzie, oni wciąż będą przy nim. Czuł się w tamtej chwili najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
~Sakura