poniedziałek, 20 czerwca 2016

Epilog

10 lat później, Los Angeles.

 Lottie nerwowo kręciła się w fotelu. Siedziała w pierwszym rzędzie, ubrana w długi płaszcz, wyraźnie zmęczony życiem, a wokół niej kręciło się kilkanaście osób wystrojonych jak szczury na otwarcie kanału. Podchodzili do niej, ona wstawała po czym oschle ściskali sobie dłonie przy dźwiękach gratulacji płynących w stronę Lottie. Czasem poklepali ją po ramieniu, a ona odpowiadała na to uśmiechem. Nie był to uśmiech sztuczny, ale też nie do końca szczery. Od tego nieszczęśliwego zdarzenia rzadko kiedy na jej twarzy gościł prawdziwy uśmiech.
 Zrobiła ze swoim życiem to, co chciała. Kierowała nim zupełnie sama, stała się w stu procentach niezależna. Już nikt nie mógł wykopać jej z domu, bo miała swój własny. Nikt nie mógł kazać jej zachowywać się w określony sposób, bo stracili nad nią kontrolę. Stała się wolnym ptakiem. Ptakiem, który przestał ćpać i odfrunął od wszystkiego, co złe. Na dobre uwolniła się z klatki.
 Jednak nie wszystkim się to udało.
 Gdy tęgi mężczyzna wyszedł na scenę z mikrofonem w dłoni, dziewczyna jak na zawołanie poderwała się z fotela i założyła na nos ciemne okulary. Ludzie siedzący obok niej zaczęli coś szeptać do siebie nawzajem, jednak ona to zignorowała.
 - Przepraszam - mruknęła do nich i zaczęła się przeciskać w stronę wyjścia z sali kinowej. Na jej nieszczęście, facet zaczął już swoją mowę. Światła zgasły, zostały tylko te, które oświetlały scenę.
 - Zapraszam wszystkich zgromadzonych tutaj na premierę filmu "Thomas", który jest debiutem młodej reżyserki - tu prowadzący z uśmiechem pstryknął palcem na oświetleniowców i snop światła padł na Lottie, która skradała się przez środek sali - Loretty Shrewood! - Dziewczyna zaklęła pod nosem, wystarczająco głośno, by ludzie siedzący na skrajach rzędów czerwonych foteli ją usłyszeli. Poczuła na sobie kilkadziesiąt spojrzeń, a nawet błysk flesza. Poprawiła okulary na nosie, wyprostowała się i stanowczym głosem oznajmiła:
 - Żegnam. - Najzwyczajniej w świecie odwróciła się na pięcie i dokończyła swoją wędrówkę ku drzwiom, pozostawiając zgromadzonych gości w głębokim zdumieniu, a gazetom dając temat do działu o kulturze. Gdy tylko wyszła na korytarz wpadła na dwóch ochroniarzy. Jeden z nich trzymał w dłoni kartonowy kubek kawy, ale na jej szczęście, zdołał go utrzymać i nie rozlać wszystkiego dookoła.
 - A panienka gdzie? - burknął na nią ten bez kawy.
 - Wychodzę - Lottie wyminęła ich w przejściu, a po sekundzie poczuła czyjąś ciężką dłoń na ramieniu - Huh? - rzuciła gniewnie, zerkając przez ramię na ochroniarza.
 - Przecież to premiera twojego filmu.
 - Dlatego właśnie wychodzę - uwolniła się spod nacisku dłoni i wyszła z kina.
 Na początku wszystko układało się podręcznikowo. Chory trafił do ośrodka, zrozumiał, że narkotyki są "be", sam podjął decyzję o leczeniu, wyszedł z ośrodka i żył jak normalny członek społeczeństwa. Jednak w podręczniku brakowało strony noszącej tytuł "Thomas Shrewood", na której powinno być dopisane jeszcze jedno zdanie do reguły - "chory nie potrafił żyć bez nałogu i po miesiącu podciął żyły w akademickiej łazience". Lottie wpadła w tę najczarniejszą z rozpaczy, która niszczy zarówno ciało jak i umysł. I znów pojawiły się białe ściany, regułka z podręcznika i terapeuta w okularach co chwila spadających mu na czubek nosa. Podczas jednego ze spotkań, których dziewczyna wręcz nienawidziła, usłyszała, żeby wyrzuciła z siebie uczucia i przelała je na coś konkretnego, co każdy będzie mógł zobaczyć. Więc wraz z przyjaciółmi stworzyła film, na którego premierę odważyła się dopiero teraz, po dziesięciu latach. Każde z nich włożyło w ten film bardzo dużo pracy, nawet pani LSD zaangażowała się w te przedsięwzięcie. Co prawda nie było to kino wysokich lotów, ale było - istniało w tym chorym świecie, a Lottie mogła powiedzieć "dołożyłam cegły do budowy tego budynku".
 Budynek był brzydki. Mieszkało w nim wiele różnych osób, więc fasada z każdej strony wyglądała inaczej. Tu trochę się kruszyła, tam pobłyskiwała szklana ściana, a jeszcze indziej wyłaniały się dębowe bale. Mieszkańcy wyglądali identycznie jak ich dom - jeden wiązał brudną szmatę na biodrach, drugi właśnie wyciągał drogi garnitur z jeszcze droższej szafy, a trzeci ostrzył swój nóż. Każdy dla każdego pracował, każdy chciał być lepszy, nikt nie miał szacunku do drugiego.
 Bardzo brzydki budynek.
 Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy dbają o zewnętrzne ściany swojego domu. Kładą doniczki pełne kwiatów na parapetach, malują fasady jasnymi farbami. Nie pozwalają, by tynk odpadał.
 Jak powszechnie wiadomo, każdy kij ma dwa końce, a medal dwie strony.
~Aroosa

Ku pamięci tych, którym nie udało się wylecieć z klatki.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Rozdział XX

  Idąc ulicami Los Angeles, William Smith czuł się wyobcowany i w pewien sposób też znany wszystkim tym mijanym ludziom. Miał wrażenie, że go znają i osądzają. Myślą sobie "to ten ćpun". W głębi siebie jednak, tam, gdzie czaiły się resztki racjonalnego myślenia wiedział, że dla wszystkich jest anonimowy (w końcu to cholerne LA). Jedynym powodem, przez który zwracał na siebie uwagę, był kolor jego włosów; nawet w Mieście Aniołów nieczęsto spotyka się kogoś z rażąco zielonymi włosami. Wiedział to on i wiedzieli wszyscy wokół.
  Nie wiedząc po co i dlaczego, coś ciągnęło go do kawiarni, której progu ani razu w życiu nie przekroczył. Była mała, mieściła się niedaleko autobusowego przystanku, którym zazwyczaj jeździł do szkoły, a przez to, że ściana ów kawiarni od strony ulicy, razem z drzwiami, była jedną długą szybą, widział każdy zakamarek. Nie znał tego miejsca, nie słyszał też o nim, ale jakoś tak... jakoś tak chyba chciał tam wejść. Nad jego decyzją przeważył fakt, że prawie nikogo tam nie było, prócz kelnerki czyszczącej stoliki i staruszki o śmiesznie puchatych włosach.
  Otwierając drzwi, witany dźwiękiem dzwoneczka nad nimi wiszącego, poczuł intensywny zapach pierników i jabłecznika, a także świeżo parzonej kawy. Usiadł w miejscu najmniej widocznym, a tak mu się przynajmniej zdawało - w najodleglejszym rogu, zaraz obok lady, gdzie szklany stolik był w kształcie półksiężyca, a obszerna kanapa ubrana w czarną skórę nie miała ani jednej zmarszczki.
  Trochę bał się tego miejsca, bo nie wiedział, jak ma się zachować i żałował, że pozwolił Kimi się oddalić. Choć ona chyba miała mieć jakiś ważny egzamin łamane przez spotkanie rodzinne. Podczas pierwszej jak i drugiej ewentualności musiała wyglądać i zachowywać się schludnie. Na obu także się stresowała, kazała mu więc nie zawracać sobie nią głowy i cieszyć się faktem, że właśnie uwolnili się od nałogu. Chyba tego nie potrafił.
  Po jakimś czasie, gdy jego myśli zaprowadziły go do wyobrażania sobie tegorocznych wakacji we Włoszech, które miał spędzić z mamą - to ich pierwsze wspólne wakacje od... sześciu lub nawet siedmiu lat - do jego stolika podeszła ta sama kelnerka, która wcześniej sprzątała. Na jej widok serce Williama podeszło do gardła. Nie była straszna w najmniejszym calu, a i sympatyczny uśmiech pojawiający się na jej twarzy nie zwiastował niczego złego. I zapewne każdy "zwyczajny" człowiek odwdzięczyłby się jej tym samym uśmiechem i pomyślał, że musi być miła. Ale William nie był zwyczajnym człowiekiem, nawet z wyglądu, więc bał się, jak wszyscy diabli. Bał się, że zaraz ta sympatyczna osłonka pęknie niczym bańka mydlana i wszyscy będą go znać, zaczną wytykać palcami, nawet ludzie z ulicy. Będą mówić mu, że nie wytrwa w postanowieniu i za niedługo znów zacznie ćpać.
  - Co sobie życzysz, zielonowłosy chłopcze? - Jego potok myśli przerwała kelnerka. William w jednej chwili zbladł jeszcze bardziej.
  - Em... macie takie ciasto... - zaczął, na chwilę spuszczając wzrok, by przypomnieć sobie, z czym było. Mama kiedyś je piekła. - ...Takie z kremem?
  Bardziej nerwowym chyba być nie mógł, co ona także zauważyła. Zmarszczyła jednak na chwilę brwi, a potem pstryknęła palcami, jakby ją nagle oświeciło.
  - Chodzi ci o kremówkę! - Uśmiechnęła się szeroko, gdy pokiwał głową i zapisała to w małym notesie trzymanym w lewej ręce. - Coś jeszcze?
  - Macie tu shake'i? - Rozluźnił się trochę, co dziewczyna zauważyła. Na jej policzkach pojawiły się dołeczki, mniej wydatne przy szerokim uśmiechu, a bardziej widoczne w tamtej chwili.
  - Mamy czekoladowe, waniliowe, truskawkowe, jagodowe...
  - Poproszę czekoladowego. Dużego - rzekł, gdyż wyraźnie się zapędziła. Chyba lubiła te ich firmowe shake'i, bo prawdopodobnie skończyłaby jutro, gdyby jej nie przerwał. Trochę go to rozbawiło.
  - Oki doki. - Znów uraczyła go uśmiechem, dopisała, jaki napój zamówił i ruszyła w swoim kierunku, po drodze zaczepiona przez tamtą staruszkę zdaniem "mogłaby mi pani doradzić?".
  Siedział spokojnie, jakby jego sumienie było czyste jak łza; chyba tak się właśnie czuł. Przyłapał się nawet na tym, że stuka palcami w blat wraz z rytmem piosenki lecącej z głośnika wiszącego w rogu obok kamery, a jego głowa podryguje miarowo. Z cichym, rozbawionym parsknięciem przestał.
  Wtedy też do jego stolika dosiadł się jakiś chłopak, dorosły lub też w jego wieku. Skądś go kojarzył, lecz mimo ogromu starań nie przypominał sobie, skąd. Miał małe brązowe oczy i ładny, ale lekko garbaty nos, a na nim kilka piegów. Podobał mu się. Dopiero gdy zauważył ten błysk w oku i cienkie lecz długie przecięcie niedaleko ucha, wyglądające jak rana, będące jednak blizną, przypomniało mu się, z kim ma do czynienia. Przeklął swoją słabą pamięć do twarzy. Może zdążyłby zwiać...
  - Nie bój się - powiedziawszy to, Oliver Fosher uniósł ręce do góry, jakby pokazując, że nic w nich nie ma. Willy jedynie cofnął się bardziej w głąb kanapy, jakby chciał się w nią wtopić. - Naprawdę, Willy, nie zrobię ci nic złego.
  Po przygodzie z tamtymi trzema był bardziej wyczulony w kwestii starych znajomych, a także nieznajomych. Nie ufał ludziom, którzy wyglądali podejrzanie, a już tym bardziej nie ufał tym, którzy kiedyś chcieli go zgwałcić!
  - Czego chcesz? - zapytał, chcąc brzmieć oschle, ale zabrzmiał... strasznie dziewczęco. Okropność.
  - Porozmawiać. - Chłopak uśmiechnął się lekko, tylko jednym kącikiem ust. Smith widział kiedyś, jak dokładnie tym sposobem uśmiecha się do swoich znajomych i poczuł się w pewien sposób bezpieczniejszy.
  - Twój shake i ciastko, zielonowłosy chłopcze. - Do stolika powróciła kelnerka, wprowadzając trochę przyjemniejszą aurę między nich, kładąc jego zamówienie na stolik. Fosher zerknął na nią podejrzliwie, lecz gdy zapytała go, czy chce coś zamówić, wyraz jego twarzy powrócił do normalności.
  - Chyba też wezmę shake'a - powiedział, a potem spojrzał na Williama. - Mogę spróbować?
  Wskazał jego napój. Smith nie zdążył nawet nic powiedzieć, bo przysunął go sobie, tego shake'a, bliżej i przez słomkę wziął dwa lub trzy łyki.
  - Chciałbym... - Odwrócił się do lady i zerknął na tablice nad nią wiszące. Chwilę się zastanowił. - ...o smaku owoców leśnych. Też dużego.
  - Oki doki - dziewczyna powtórzyła to, co poprzednio i znów poszła w swoje strony, zostawiając ich w dużo przyjemniejszej atmosferze.
  - Jak spędziłeś ostatni rok? - spytał Oliver, biorąc ostatni łyk jego shake'a, po czym mu go oddał.
  - Tak samo, jak ten wcześniejszy - mruknął w odpowiedzi, niewiele mijając się z prawdą. - A ty?
  - Trzy miesiące w poprawczaku, a potem poszedłem do pracy. - Ah, no tak. Przecież Oliver był rok starszy i właściwie, gdyby go nie wyrzucili, skończyłby szkołę, jak każdy inny.
  - A matura? Pisałeś ją?
  - Pisałem - odparł jakby z dumą. - Byłem jednym z lepszych w LA, wiesz?
  - Naprawdę? - Willy wydawał się być zdziwiony. Ale kto by się spodziewał, że szkolny buntownik napisze maturę lepiej, niż na co najwyżej trzydzieści procent? No właśnie.
  - Mhm. - Fosher uśmiechnął się, znów tylko jednym kącikiem. - Ale ojciec szykował mi u siebie w firmie miejsce już drugi rok, więc zatrudniłem się u niego. Zarobki mam w porządku, kupiłem nawet mieszkanie w śródmieściu... Wyobrażasz to sobie? Kupiłem, nie wynająłem!
  - No brawo - zaśmiał się Willy. A potem zaległa cisza. Nie była wcale krępująca, nie możnaby jej też nazwać ów "ciszą przed burzą". I gdy piosenka w radiu się zmieniła, Oli znów się odezwał.
  - Zgadnij, kto mi się pochwalił, że cię zdobył. - Nie uśmiechał się już, w Williama więc znów wstąpił strach. Nieświadomie oparł się mocniej o kanapę, wciskając w nią głębiej.
  - Ty mi tego nie zrobisz, co...? - spytał cienkim głosem, następnie zaśmiał nerwowo. - Już ci przeszło, no nie...?
  - Jasne, że mi przeszło, baranie - burknął, nie chcąc, by Willy się go przestraszył, lecz najwyraźniej nie wyszło. - Nie wiem, co sobie wtedy myślałem, ale chyba mi się po prostu... podobałeś. - William sceptycznie pokiwał głową. - Naprawdę! A zgadniesz, co mu zrobiłem po tym, gdy się pochwalił?
  Smith pokręcił głową i przełknął cicho ślinę. Czyżbyście zaplanowali skok na mnie?, spytał w myślach, ale potem uznał, że to głupie. Nie był kimś ważnym, dlaczego mieliby się go ciągle czepiać?
  - Sprałem go. - Uśmiechnął się normalnie już, gdy Willy aż zachłysnął się powietrzem. Wtedy też kelnerka przyniosła mu jego shake. - Ale zastanawia mnie jedna rzecz.
  - Jaka? - William w ramach zadośćuczynienia również wziął kilka łyków napoju tamtego. Owoce leśne nie były takie złe, ale on wolał czekoladę.
  - Jak to możliwe, że taka ciota jak Henry Russell... - wypluł wręcz to nazwisko. - ...ciebie... wiesz. - Willy kiwnął głową. Raz a konkretnie. - A mi się to nie udało?
  - Nie powiedzieli ci?
  - Powiedzieli...? - Czyli Fosher nie wiedział, że było ich trzech. Henry nie chwalił się także, iż udało mu się to, co zrobił, bo Willy osłabiony był przez dragi. Co ta mała cholera wymyśliła?
  - On. Co on ci powiedział?
  - Że znalazł cię gdzieś, skąd nie mogłeś zwiać i zgwałcił. - Oliverowi wpadło na myśl, by powiedzieć mu, co tak naprawdę usłyszał. Słowo w słowo. Mianowicie, że Russell "wypieprzył jego Smitha za te wszystkie szkolne lata, gdy prowokował go i kokietował". Jakoś nie zauważył w ciągu całej swojej kariery, by William czymkolwiek zdradzał swoje zainteresowanie Henrym. Była to bowiem bzdura wyssana z palca. - A jak to naprawdę było?
  - Eee... no ten... - Decyzja życia, Williamie Smith. Przyznasz się do narkotyków swojej przeszłości i być może poczujesz ulgę albo udasz, że sprawa ta wciąż jest świeża i nie chcesz o tym mówić. Wybór należy do ciebie.
  Kimiko skierowała się z przystanku na powrót do domu. Chciała jedynie podprowadzić Williama, bo wiedziała, że ten, mimo zewnętrznej śmiałości, wewnątrz bał się i stresował. Była w końcu jego najlepszą przyjaciółką, phie, jest nią do dziś.
  Miała na sobie ulubiony płaszcz, sprowadzony przez rodziców prosto z Tokio, gdy przez problemy żołądkowe nie dała rady z nimi pojechać. Był to najlepszy w jej życiu weekend, który spędziła wraz z Willym w jego domu. Oglądali jakieś stare komedie i jedli pizzę z podwójnym serem. Było super.
  Szkoda, że zielonowłosy nie mógł pójść do jej rodziców razem z nią. Wiedziała jednak, że każde z nich jest zobowiązane radzić sobie z problemami samemu. On musiał poznać świat i odnaleźć swoje miejsce w tym wielkim Los Angeles. Ona zaś musiała postawić się rodzinie i powiedzieć im, co jej leży na sercu. Była w stanie tego dokonać.
  - Dzień dobry! - krzyknęła w głąb obszernego domu, ponieważ jak zawsze nie wiedziała, gdzie znajduje się któryś z jej opiekunów.
  - Dzień dobry - usłyszała zbljżającą się ze strony salonu odpowiedź i za chwilę w przedpokoju pojawiła się jej matka, ubrana w śliczną, turkusową sukienkę i z włosami zaczesanymi do tyłu. Była dumna z bycia ich córką, naprawdę. Nie chciała jednak, by nadal ciągnęli za jej sznurki. To ona powinna to robić. - Ćwiczyłaś dziś, skarbie?
  - Em... mamo, ja... Ja chciałabym z wami porozmawiać. Z tobą i z tatą. - Czuła, jak pocą jej się dłonie, więc zdjęła płaszcz, odwieszając go na stojak i zajęła się rozsznurowywaniem butów.
  - To ważniejsze od ćwiczeń? - zirytowało ją to pytanie. Spojrzała z dołu na matkę, nie zapominając jednak o należytym jej szacunku.
  - Tak, to bardzo ważne.
  Gdy skończyła z butami, stanęła na równi z matką i przez chwilę mierzyły się spojrzeniami.
  - Dobrze - powiedziała wreszcie pani Yumina, uśmiechając się lekko. Tym małym, domowym przedstawieniem nie miała na celu upokorzenia córki. Chciała sprawdzić, czy dziewczyna potrafi walczyć o swoje. - Zawołam twojego tatę.
  W domu Yumina zazwyczaj panowała cisza, jeśli akurat któryś z domowników nie grał na fortepianie. Willy'emu zawsze to przeszkadzało, gdy u nich był, czuł się nieswojo, lecz podobne wrażenia miał, spacerując po własnym domu. Bogacze wiedli smutne życie, bo być może byli blisko z sobą i swoimi dziećmi, to jednak wciąż dzielił ich bardzo wytrzymały mur. Lub tylko Kimiko miała takie wrażenie, obserwując rodziny zamieszkujące jej dzielnicę, w tym także Williama. Ona nawet nie domyślała się, jak polepszyć ich stosunki, więc postanowiła pójść własną ścieżką i albo jej rodzice się z nią dogadają albo nie. Ona nie przejmie rodzinnego biznesu. Nie poleci do Japonii ponownie. Nie znajdzie się w objęciach babci Chiyo, która zapewne wielokrotnie źle o niej mówiła, ani też w objęciach kuzynek, czychających na upadek sieci restauracji rodziców. Chciała tylko żyć po swojemu.
  Jednak wraz z przybyciem do salonu głowy rodziny, nie była już tak pewna swoich przekonań. Mentalnie jednak czuła, że jej przyjaciele ją wspierają. To twój wóz albo przewóz, Kimi.
~Sakura

czwartek, 15 października 2015

Rozdział XIX

 Lottie usiadła na swoim łóżku w domu Sarah. Czuła się nieobecna. Błądziła wzrokiem po ścianach lub nerwowo uderzała palcami o co tylko mogła. Czas przeciekał jej przez palce ot tak. Jakby coś było, a nagle zniknęło i tak mijała jej każda sekunda, minuta, godzina... Coś jest, a nagle się kończy. Nie rejestrowała żadnego zdarzenia, wszystko było jak woda przelewająca się przez jej umysł. Nic nie zostawało, wszystko pędziło z nurtem. To uczucie przemijania było bardziej przytępiające niż narkotyki. Zdarzało się, że zaczynała kołysać się w rytm jakiegoś usłyszanego dźwięku. Nie kontrolowała tego, po prostu zapadała w krótki trans i dopiero po chwili się z niego otrząsała. Nie miała ochoty rozmawiać z kimkolwiek, ani wychodzić z domu. Po prostu siedziała i wpatrywała się w przedmiot przed nią. Lekarze powiedzieli, że to typowa reakcja na odstawienie narkotyków, potrwa co najwyżej miesiąc.
 Któregoś dnia, gdy Thomas wypalał dwunastego papierosa, a pani Douglas była w pracy, Christian zaatakował dłoń Lottie. Dziewczyna nie wiedziała, czym naraziła się kotu, więc zdenerwowana chwyciła zwierzę i brutalnie wrzuciła je do pierwszego lepszego pokoju.
 - Złaź! - krzyknęła na niego, gdy wbił pazury w jej dłoń. Poczuła jak ciepła krew zaczęła ściekać po jej palcach. Paroma gwałtownymi ruchami strzepała kota z dłoni, na co on urażony prychnął i wskoczył na kanapę. Lottie dopiero wtedy dostrzegła gdzie jest. Przed nią rozciągał się olbrzymi regał zapełniony książkami i... Ołtarzykiem Christiana Grey'a? Dziewczyna zdziwiona podeszła bliżej i przyjrzała się wszystkim tomom ustawionych równo obok siebie. Książki otaczały liczne zdjęcia głównego bohatera. Na jednym z nim Lottie dopatrzyła się nawet autografu. Zaskoczona zamrugała oczami i odwróciła się na pięcie. Christian obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem. A potem wyszła z pokoju, oszołomiona tym, że Kot Christian najwyraźniej nosi imię po tym słynnym romantyku.

  - Tommy? - poszukała wzrokiem brata, gdy tylko przestąpiła próg kuchni. Chłopak stał przy oknie i wychylając się nieco poza ramę dopalał papierosa. Na dźwięk żywego głosu siostry zwrócił się w jej stronę. Od czasu terapii Lottie nie powiedziała jeszcze czegokolwiek tak... normalnie?
 - Tu jestem - zgasił papierosa o kant parapetu.
 - Czy to normalne, że pani Douglas zbudowała ołtarz poświęcony Christianowi Grey'owi? - Lottie oparła się o szafkę.
 - Nie wiem, Lott. Ludzie mają dziwne upodobania - chłopak wyrzucił peta na trawnik i zamknął okno. Dziewczyna w odpowiedzi wzruszyła ramionami i wróciła do swojego pokoju na piętrze, gdzie usiadła na środku łóżka i zaczęła wpatrywać się w ścianę. Tommy zrezygnowany usiadł na krześle i schował twarz w dłoniach. Miał już dość tego, że jego siostra zachowuje się jak wariatka, której w dodatku nie potrafił pomóc. Już wolał, gdy ćpali. I chociaż wiedział, że to niebezpieczne, z chęcią by do tego wrócił. Najlepiej żeby było tak jak kiedyś - żadnych lekarzy i odwyków. Lottie wtedy zachowywała się normalnie, a on był na studiach i prowadził najzwyklejsze życie. Teraz cała ich czwórka została dożywotnio wrzucona do szuflady opatrzonej napisem "narkomani". Mocno zamknął powieki, po chwili gwałtownie wstał i z impetem otworzył okno na oścież. Zwinnie przeskoczył przez parapet i wylądował na pożółkłej trawie. Wpatrując się w niebo, usiadł na środku trawnika i przymknął oczy. Spróbował wsłuchać się w rytm natury. Chciał zapomnieć.
 Gdy Lottie wyjrzała przez okno momentalnie posmutniała. To wcale nie było tak, że nie zauważała tego co się z nią stało. Wręcz przeciwnie. Bardzo by chciała żeby było tak jak dawniej. Jednak wraz z odstawieniem narkotyków, czuła się tak jakby zabrano jej znaczną część osobowości. Nie potrafiła nawiązać rozmowy nawet ze swoim bratem. Nie potrafiła żyć. Umiała tylko egzystować w otaczającym ją świecie. I to ją przerażało. Ociągając się, wstała z łóżka i usiadła na parapecie. Podwinęła nogi i oparła głowę na kolanach, po czym odsunęła staromodne firanki. Skupiła wzrok na Tommy'm, który wciąż siedział spokojnie jakby nigdy nic. Chciała do niego podbiec. Przytulić. I żeby znów było tak jak dawniej. Żeby ona była taka jak dawniej. Żywa.
 Żywa. Poruszyła palcami i poczuła, jak zakrzepła krew pękła. Czerwona ciesz ponownie rozlała się po jej dłoni. Przybliżyła ją do twarzy i zaczęła ją wnikliwie oglądać. Christian pozostawił na wierzchu trzy długie zadrapania i kilka krótszych rozsypanych dookoła dużych ran. Piekło. Przygryzła dolną wargę, po czym przejechała palcem po strumyku krwi, który kończył się na jej nadgarstku. Westchnęła i zeszła z parapetu.
 - Powinnam to opatrzyć - mruknęła sama do siebie. Otworzyła szufladę biurka, z którego odchodziła biała farba, i wyciągnęła z niej kilka gazików i bandaż. Już na samym początku jej pobytu w tym domu pani Douglas pokazała jej tę szufladę. Stara kobieta dobrze wiedziała, że wypadki chodzą po ludziach, więc trzymała w domu parę rozkompletowanych apteczek. Gdy dziewczyna obmyła rękę wodą, otworzyła zębami paczkę jałowych gazików i przyłożyła je do zadrapań, po czym wprawnie owinęła dłoń bandażem. Przez chwilę przyglądała się opatrunkowi, a po chwili wróciła na parapet.
 Po piętnastu minutach zaczął badać deszcz. Thomas zerwał się na nogi i wbiegł do domu. Już po chwili usłyszała jego kroki na korytarzu. Jednak nie zeszła do niego.
 Bała się.

~Aroosa

czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział XVIII

  Spojrzał w lewo, wsłuchany w powolne tykanie zegara. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Jego wzrok następnie skierował się w prawą stronę. Zegar nie przestawał grać ociężałym rytmem. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Westchnął.
  - Mogę stąd wyjść?! - krzyknął w przestrzeń, nawet nie był pewien, czy go słyszą. Pewien był tylko tego, że go obserwują i że kompletnie nie wie, co się stało. Nie pamiętał, a zaraz nad zegarem wisiała lub raczej została wbudowana w ścianę mała kamerka, złowieszczo pulsująca czerwonym światełkiem. Pomieszczenie, w którym się znajdował było białe i pedantycznie wręcz czyste. W lewym rogu, naprzeciw drzwi, mieściło się łóżko o twardym materacu, na którym obudził się trzy minuty wcześniej. To chyba jakaś izolatka, co znaczyło, że przesadził i go zabrali. Miał tylko nadzieję, że przez niego Lottie, Kimi i Thomas nie trafili tu wraz z nim. - Muszę się odlać!
  Dopiero wtedy usłyszał kliknięcie zamka, a drzwi zostały otwarte. Za nimi stał mężczyzna o krótko przystrzyżonych włosach i paskudnej bliźnie, przecinającej prawą brew. Pokiwał w jego stronę dłonią, co znaczyło, że chyba miał wstać. Wykonał polecenie, chwilę później szarpiąc się z mężczyzną, który prawdopodobnie uważał, iż William jest zbyt słaby, by samemu iść. Pokazał mu, że to nieprawda, kopnięciem w kostkę, ale przez to do ich "brygady" dołączył kolejny gość, z bronią i w ogóle. Zielonowłosy zdecydował się być grzecznym, przynajmniej póki nie dowie się, co z resztą.
  Przez całą kilkuminutową drogę do toalety, próbował zacząć rozmowę od jakiegokolwiek tematu, ale w oczach obu mężczyzn (choć głównie u tego z bronią) ukazana była taka pogarda, że wreszcie się poddał. Wszedł do kolejnego sterylnego pomieszczenia i mając w głębokim poważaniu fakt, że jeden z "ochroniarzy" wszedł tam z nim i nie ma tam żadnej zasłony, podniósł dziwnie długą tunikę i obniżył spodenki, następnie zrobił to, co zrobić chciał. A gdy skończył, cały ten czas czując na sobie wzrok tamtego gościa, podszedł do zlewu i umył dłonie.
  - Ci twoi przyjaciele też tu są. - Miło usłyszeć twój głos, gorylu, mruknął, w myślach oczywiście, i z zaciekawieniem nań spojrzał. - Siedzą teraz we wspólnym.
  - Mogę się z nimi zobaczyć? - Mężczyzna westchnął, wyciągnął z tylnej kieszeni to śmieszne radyjko przypominające walkie-talkie, ale na pewno mające inną nazwę, i kliknął dość długo maleńki przycisk.
  - Jasne - odpowiedział mu i, tym razem powstrzymując się przed spojrzeniem na niego, wyprowadził z toalety. Kolejny marsz długim korytarzem trwał krócej i był mniej niezręczny, bowiem teraz nie było tam tego z bronią, a goryl z blizną okazał się być bardzo sympatyczny. Willy czuł, że chyba przypadł mu do gustu, ale nie był pewien, czy to dobrze, czy źle. Oliverowi Fosher przecież też przypadł do gustu. W sumie nawet nie wiedział, czemu akurat Oliver mu się przypomniał, skoro kompletnie go nie pamiętał i chyba do niczego nie doszło, ale tak się stało. A następne, co zobaczył, to kilkunastu ludzi, rozsadzonych po całym ogromnym pomieszczeniu, ubranych w ten sam sposób. Najbardziej w oczy rzuciła mu się blond-różowa czupryna, obok której siedziały dwie ciemniejsze, odwrócone w stronę ściany i jakby się naradzające. Natychmiast do nich podszedł, już nawet nie myślał o tym, co zrobił, a pamiętał to doskonale, i zaczepił jedno z nich.
  - Willy! - wykrzyknęła Kimiko, przytulając go, przez co praktycznie wszystkie osoby tam będące odwróciły się w ich stronę. Willy spostrzegł, iż wyglądają okropnie - mieli podkrążone oczy, suchą skórę i oliwkową cerę. Ćpuny takie jak oni. - Tak się martwiłam, nie chcieli nam nic powiedzieć!
  - Czemu obudziłem się w izolatce, a nie w szpitalu, skoro tak źle ze mną było? - spytał, odwzajemniając uścisk. Wolał nie patrzeć na Thomasa, jego wzrok jednak samoistnie nań się skierował. Mężczyzna nie był zbytnio szczęśliwy, z pewnością nie było to przez Williama, a miejsce, w którym byli. Lottie siedziała zgarbiona, ze spuszczoną głową, a jej noga podrygiwała miarowo. Willy wiedział, dlaczego tak się działo i zastanawiał się, czemu on jeszcze nie ześwirował.
  - Moi rodzice... zawarli z nami umowę, wiesz. Później ci wszystko opowiemy. - Azjatka uśmiechnęła się lekko, następnie William także uniósł kąciki ust.
  - Ej, Smith... - Goryl z blizną poklepał jego ramię, a zielonowłosy odlepił się od przyjaciółki. Odwrócił głowę w jego stronę. - Matka z wizytą.
  Wtedy też chłopak zauważył stojącą w progu drzwi, obok kolejnego "strażnika", jego mamę, która nerwowo przygryzała wargi, spoglądając w ekran komórki. Chyba go nie widziała.
  - Mamo... - zaczął, gdy znalazł się wystarczająco blisko, by kobieta go usłyszała. Ta nagle uniosła głowę i sekundę później przyciskała do siebie, zadziwiająco mocno, jak na tak słabą (względem fizycznym) kobietę. Nie miał nawet siły wyszarpać rąk spod jej objęć.
  - Tak się o ciebie martwiłam - westchnęła, otwierając oczy, lecz wciąż go ściskając. Bądź co bądź minęło kilka dni, nim Willy się obudził. Nie wiedziała, czy ufa temu miejscu i czy jej syn przestanie... przestanie ćpać, lecz miała nadzieję, że to wytrzyma i wszystko będzie dobrze.
  - Przepraszam cię... - mruknął, a ona wreszcie go uwolniła. Nie zwracał uwagi na to, co było wokół, bo jego matka była najważniejsza, ale zapewne gdyby patrzył, to zauważyłby współczujące spojrzenie tego z blizną. Mężczyzna widział już wielu, zdawać by się mogło, takich jak Smith, i wiedział z własnego doświadczenia, jak trudno jest przestać ćpać oraz jak wiele trzeba poświęcić. Zielonowłosy miał przynajmniej rodzinę i przyjaciół, którzy go wspierali. Może pomogą mu się zmotywować.
__
  - Wstawaj, Smith, śniadanie czeka - warknął Cole, bo mimo że polubił tego chłopaka, to swoich obowiązków nie mógł ignorować. Zapukał raz jeszcze w drzwi, a gdy chrapanie tylko stało się głośniejsze, wszedł do środka.
  Tak jak od paru dni, William leżał na podłodze, owinięty w kołdrę, jak w kokon. Jego włosy były potargane, ręce śmiesznie wygięte, a goryl z blizną, nie mogąc się powstrzymać, zaśmiał się. Kucnął następnie przy drobnej, w porównaniu z nim oczywiście, postaci i pacnął chłopaka w szyję.
  Willy machnął ręką w powietrzu, jakby odganiał muchę, a jego chrapanie na chwilę ustało. Następnie odwrócił się na brzuch, podkulając nogi, przez co pod kołdrą wyglądał jak jakiś śmieszny olbrzymi żółw. Cole stanął za nim, podniósł i wyniósł z pomieszczenia, a zielonowłosy pomału zaczął się wybudzać. Nie na tyle jednak, by zorientować się, kto go niesie i po co właściwie, więc tylko się przekręcił i wtulił w umięśnione ciało, bo tak naprawdę uwielbiał się tulić.
__
  Podobnie sprawa wyglądała z Lorettą. Względem snu bardzo przypominała Willy'ego, bo nie dość, że zazwyczaj kładła się późno, to spała bardzo długo i mało co potrafiło ją obudzić. Może tutaj panowały inne zasady - musiała kłaść się spać wcześniej, bo była cisza nocna, a z racji, że wciąż spała w izolatce, gdyż drgawki nie przestawały jej męczyć, samotność szybko ją nużyła - lecz mimo to ona nadal wstawała wyjątkowo późno, koło dziewiątej, czy dziesiątej. Tak przynajmniej było podczas pierwszych dwu dni jej pobytu, potem już budzono ją regularnie na pierwsze śniadanie i nie były to zbyt miłe pobudki, przypominające te Williama. Każdy z nich miał tu swojego ochroniarza lub chociaż wszyscy ci z izolatek, który sprawdzał, czy nikt im nie przemyca narkotyków i czy nie są zbyt agresywni wobec innych pacjentów i personelu. Ten jej ochroniarz czasami chlapał ją wodą w twarz albo klepał po policzkach, oczywiście nie zbyt mocno, ale i tak nie czuła się z tym dobrze. Dzisiejszego dnia, wyjątkowo, obudził ją ktoś inny i była to miła odmiana, bo została nazwana po imieniu, cichym głosem i ktoś pogładził jej włosy. Otwierając oczy zauważyła, że ową osobą była kobieta i chyba dlatego tak bardzo się ucieszyła. Zaraz też usłyszała wspaniałą nowinę, poprawiającą jej humor:
  - Już dzisiaj wychodzisz z izolatki, Loretto. - To duży krok w stronę lepszej, bez-narkotykowej przyszłości. Zaraz też, gdy tylko usiadła do "ich" stolika w stołówce, pod oknem, najdalej od wejścia, kamer i personelu, pochwaliła się tą nowiną z resztą. Kimiko jej pogratulowała, Thomas poklepał po ramieniu z uśmiechem, a Willy z ogromnym wyszczerzem powiedział, iż on także dzisiaj wychodzi.
  - I o czym gadaliście? - spytała, gdy zamilknęli, zajmując się jedzeniem. Swoją drogą wyjątkowo smacznym, jak na standardy, jedzeniem.
  - O tym, jak bardzo nie lubimy tego miejsca - żachnął się Thomas.
____
 Jednak ani Lottie ani Willy nie wyszli z izolatki. Lekarze nagle zmienili zdanie i postanowili ich jeszcze przetrzymać. Każdy ich dzień wyglądał tak samo. Żadnych zmian w harmonogramie dnia.
 Lottie myślała, że to właśnie od tego wariuje. Przez większość dnia nie miała z kim rozmawiać, więc siedziała pod ścianą i gapiła się w podłogę. Czasem zmieniała pozycję, bo mięśnie nie wytrzymywały zbyt długo. Gdy już spotykała się z kimś zazwyczaj siedziała cicho. Zanim cokolwiek powiedziała, musiała przez kilka minut wsłuchać się w głosy swoich przyjaciół. Zupełnie jak małe dziecko uczące się mówić. Dopiero po tych kilku pierwszych minutach włączała się do rozmowy. Z ich czwórki to właśnie ona brała najwięcej heroiny. Lekarze w jej karcie umieścili zapis "uzależnienie spowodowane sytuacją rodzinną". I rzeczywiście coś w tym było. Narkotyki pozwalały jej zapomnieć o rodzicach, pomagały jej przetrwać.
 A teraz jej to zabrano, a rodzice wciąż istnieli.
___
 Po kolejnym miesiącu wypuścili ich wszystkich. Spędzili tam pół roku. Ktoś by zapytał: dlaczego tak krótko? Lekarze zauważyli w nich chęć pożegnania się z nałogiem i stwierdzili, że wystarczy im już sterylnych pomieszczeń. Były tylko dwa haczyki. Pierwszy: raz na trzy dni, każdego z nich, będzie odwiedzał jeden z pracowników opieki społecznej. Drugi: co miesiąc będą musieli zgłosić się na badania. Inaczej wrócą do izolatek. 

sobota, 6 czerwca 2015

Rozdział XVII

 Piątka nastolatków w czerwonych koszulkach z napisem "I stanowy konkurs pomocy przedmedycznej" przemierzała las w poszukiwaniu punktu z symulacją wypadku. Byli już po siedmiu takich scenkach, a czekały ich jeszcze trzy. Szli w szybkim tempie, rozglądając się dookoła. Trzy dziewczyny, dwóch chłopaków. Najwyższy z nich niósł dużą plecakową apteczkę, dodatkowo przez ramię miał przewieszoną mniejszą. Każdy miał założone niebieskie lateksowe rękawiczki. Skręcili w ścieżkę wiodącą głębiej w las.
 - Hej - powiedział ten wysoki. Na nogach miał wysokie glany z czerwonymi sznurówkami, a na głowie irokeza - Jesteście pewni, że dobrze idziemy? 
 Dziewczyna z burzą blond loków podniosła mapę przed oczy i powiodła palcem po wyznaczonej trasie
 - Hmmm... Chyba nie - odpowiedziała mu, z lekkim dystansem w głosie 
 - To jak wy patrzycie na mapę... - wtrąciła dziewczyna w okularach, Sally, wyraźnie poirytowana - Zdajecie sobie sprawę, że czas również liczy się do ogólnej punktacji? Tak w ogóle, gdzie jest Vin?
Blondynka rozejrzała się i wskazała palcem na ciemny kształt za najbliższym drzewem - Tam.
 Vin zrobił kilka kroków i gwałtownie odwrócił się do swojej grupy. Krzyczał coś niezrozumiałego i wymachiwał rękami. A potem pobiegł dalej w las. Pozostała grupa biegiem rzuciła się za nim. Vin najwyraźniej znalazł tak długo szukaną przez nich symulację.
 Pod drzewem leżał szczupły chłopak, z zielonymi włosami i "krowim" kolczykiem w nosie. Miał szeroko otwarte oczy, jakby się czegoś bał, jednak leżał spokojnie i powoli odrywał liście od trzymanej w dłoni gałęzi. Gdy podeszli bliżej zauważyli, że jego źrenice były maleńkie, jak główka od szpilki.
 - Halo, czy pan mnie słyszy? - zapytał głośnio Jelly, podczas gdy reszta grupy przykucnęła przy apteczce i zaczęła wyciągać jej zawartość. Vin stał z boku i rozglądał się w poszukiwaniu oceniającego. Nie podobało mu się to. Na poprzednich punktach zawsze, ale to zawsze był ratownik, który stał z notesem i pisał swoje obserwacje. Tu go nie było. I prawdopodobnie się zgubili. Więc to wszystko działo całkiem serio. Wyciągnął komórkę z kieszeni i zadzwonił po pogotowie.
  - Halo, proszę pana! - Amy podeszła do niego i kucnęła obok - Czy pan mnie słyszy?
Chłopak ociężale odwrócił głowę w jej stronę i wybełkotał:
 - No... Niebałdzo...
 - Jesteśmy ratownikami i chcemy ci pomóc - kontynuowała Amy, a w tym czasie Sally podeszła do poszkodowanego z wielką, złoto-srebrną folią, specjalistycznie nazywaną NRC.
 - Jelly, pomóż mi z tym - zawołała do punka i razem przeciągnęli folię pod plecami chłopaka, a następnie rozłożyli ją pod jego nogami i tułowiem. Poszkodowany nie stawiał oporu.
 W tym samym czasie Vin wrócił do nich i oznajmił, że pogotowie jest już w drodze.
 - Hej, jestem Amy, a to Sally, Vin, Natt i Jelly. Jak masz na imię?
 Chłopak nie zwrócił na nią uwagi i dalej zrywał liście z trzymanej gałęzi, więc dziewczyna ponowiła pytanie.
 - On chyba jest tylko naćpany - oznajmiła Sally - Nigdzie nie widać krwi, a skoro opiera się o drzewo to z kręgosłupem też wszystko w porządku.
 - Mhm - mruknął Jelly i podszedł do chłopaka żeby szczelniej okryć go folią.
 - Teraz wyglądasz jak cukierek - powiedziała do niego Sally i uśmiechnęła się, a ćpun odwdzięczył się jej skurczem twarzy, który chyba miał być uśmiechem.
 Vin stał z boku i obserwował, jak pozostali zbierali wywiad. Był do tego prosty skrót - SAMPLE - jednak nie pamiętał co oznaczają poszczególne litery. Wiedział tylko, że te całe SAMPLE są bardzo przydatne. Dzięki nim, do tej pory, dowiedzieli się, że ćpun to Willy Smcośtam i że nic go nie boli. Podczas wszystkich symulacji Vin obserwował ich działania ze znacznej odległości. Nie należał do dobrych ratowników, jego umiejętności z pewnością nie dorównywały reszcie. Dlatego stał i patrzył.
 - Masz na coś alergię? - zapytała go Amy.
 - Nene - odpowiedział Willy. Na pewno jest naćpany, co do tego nie było wątpliwości. Był bardzo blady, a Jelly powiedział, że jego kończyny są chłodne. Centralizacja układu krwionośnego, pomyślała Amy.
 Nagle Willy zamknął oczy i osunął się na ziemię. Sally natychmiast poderwała się z ziemi i sprawdziła oddech chłopaka. Nic. Żadnego powietrza na policzku, żadnego świstu i żadnego unoszenia się klatki piersiowej.
 - RKO! - krzyknęła dziewczyna i natychmiast zaczęła uciskać miejsce nad sercem.
 Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
 Gdy Sally opadła z sił zastąpił ją Jelly, bo "dobry ratownik to żywy ratownik" i nie powinna się zamęczyć.
 Wszyscy wykonywali schemat wbity im w głowy przez instruktorów. Nawet Vin.
 Jako ostatnia w kolejce reanimowała chłopaka Amy.
 - Gdzie jest ta jebana karetka! - zaklnął Jelly i zrobił łyk wody, którą wcześniej Sally wyciągnęła z apteczki - Vin, kiedy dzwoniłeś?
 - Dwadzieścia minut temu - odpowiedział mu zadyszanym głosem.
 - Już dawno powinni być - Sally oparła głowę na dłoni - Nie możemy go stracić.
Jelly usiadł obok niej i podał jej wodę, a Amy zamieniła się z Vinem - Prędzej on ożyje, niż oni przyjadą.
 - Nie było przy nim żadnych narkotyków, prawda? - zapytała Natt i dosiadła się do nich.
 - Nie - odpowiedzieli jej chórem.
 Pięć minut później przyjechało pogotowie. Ratownicy podziękowali im, zabrali Willy'ego do pojazdu i spisali ich nazwiska. Koniec. Żadnych fanfar i konfetti za podtrzymanie kogoś przy życiu.
  - Czuję się super - oświadczyła Natt i razem skierowali się ku skrajowi lasu. W połowie drogi zobaczyli biegnące ku nim dziewczyny. W paru krokach znalazła się przy nich blondynka z różowymi końcówkami, a po chwili dobiegła do nich Azjatka. Obie zmęczone biegiem i widocznie spanikowane.
 - Czy widzieliście chłopaka, zielone włosy, kolczyk w nosie? - zapytała blondynka i oparła dłonie o kolana. Głos jej drżał, podobnie jak jej całe ciało.
 - Znaleźliśmy go pod drzewem, mocno naćpanego. Serce przestało mu bić, rozpoczęliśmy resuscytację, przed chwilą zabrało go pogotowie - odpowiedział jej spanikowanym głosem  Vin. Bardzo ciężko jest przekazać komuś taką informację.
 - O Boże... - powiedziała Azjatka i zaczęła płakać.

~Aroosa

sobota, 23 maja 2015

Rozdział XVI

  Gdy Thomas znalazł się znów w akademiku, William dowiedział się o tym jako drugi, gdyż student zaraz po powrocie zadzwonił do swojej siostry, a ta siedziała wtedy obok zielonowłosego. Jedli akurat pizzę, dowiezioną im, z tego co zapamiętał, w godzinę dwadzieścia (a obiecali, że dowiązą maksimum w czterdzieści minut) i dzięki temu nie płacili za dowóz, a Loretta w trakcie słuchania relacji z pobytu w szpitalu, opluła go jedzeniem. Nie miał jej tego na złe, bo sam również z zapartym tchem przysłuchiwał się tak dawno nie słyszanemu głosowi mężczyzny, zniekształconym trochę.
  Przez kilka minut jeszcze porozmawiali we trójkę, a potem Tommy umówił się z nimi w wiadomym celu jutrzejszego wieczora, kazał im przekazać to Kimi i rozłączył się po krótkim "cześć".
  - Nie wiem, czy Lucas będzie dziś w domu - westchnął Willy. Dealer ostatnio cośtam gadał, że jedzie do syna (owszem, miał dzieciaka, ale prócz alimentów i co miesięcznych spotkań, nic więcej go z trzylatkiem nie łączyło) i zastanawiał się, czy zastanie go w LA. Miał jednak nadzieję, że będzie u siebie, choćby i z chłopcem.
  - Skoro Tommy sam to zaproponował, to pewnie coś ma.
  William zgodził się z nią, aczkolwiek nie chciał być bezużyteczny i wolał też coś przynieść. Coś mocniejszego.
__
  Następnego dnia dopiero trzecie wciśnięcie dzwonka spowodowało otwarcie się drzwi - pojawił się w nich Lu z dzieckiem na rękach. Chłopiec miał twarz całą w czekoladzie, a w rękach trzymał dwie łyżki z jeszcze więkdzą jej ilością. Jedną z nich mazał brodę dealera, gdy ten rzekł doń:
  - Cześć, Willy. - Po czym wpuścił go do środka. - Gabe, mógłbyś poczekać na chwilę w salonie? - zapytał chłopca, odstawiając go na ziemię. Ten pokiwał głową, wpakował łyżkę z nutellą do buzi i uciekł tam, gdzie kazał mu iść Hagrenay. Wydawało mu się, że to przez nieśmiałość chłopiec nawet na niego nie spojrzał. Ale w końcu to dziecko Lucasa, więc kto je tam wie. - Co tam?
  - Nie chcę przeszkadzać w wykonywaniu obowiązków, ale potrzebne mi... wiesz co. - Lucas zajrzał do jednego z pokoi, sprawdzając, czy jego syn nie podsłuchuje - Gabe siedział przed kanapą i wgapiał się z otwartą buzią w telewizor, czyli wszystko grało. Odezwał się następnie do Williama:
  - Kiedy będziesz mógł spłacić?
  - Jak najszybciej.
  Lucas westchnął cicho, przez kilka sekund jedynie patrzył mu w oczy, a potem wpił mu się w usta z taką siłą, że Willy wylądował na drzwiach, przyciśnięty do dealera.
  - To na zaliczkę - powiedział Lucas po minionym pół minuty i uśmiechnął lekko, widząc rzadko tam będące rumieńce na policzkach chłopaka. - Jesse odbiera go przed siódmą.
  - W porządku. Przyjdę po siódmej - odpowiedział i, gdy Luc grzebał w kieszeniach spodni w poszukiwaniu czegoś, wystawił język i zaczął zlizywać czekoladę z jego brody, lekko zarośniętej. - Smaczny jesteś.
  - Cieszę się. - Uśmiech Hagrenaya tylko trochę się poszerzył. Następnie, gdy znalazł już klucz, odsunął się, wycierając brodę, przeszedł do sypialni i wrócił po kilku minutach. Willy przez ten czas stał jak kołek na przedpokoju, nie wiedząc, czy ma stać, gdzie stał, czy może iść za nim, lub pozwolić sobie wejść do salonu i przywitać z jego synem.
  A gdy dostał już to, po co przyszedł, nie przewidując nawet, że plany tak się pokomplikują, wyszedł i wyjątkowo nie skierował się na przystanek autobusowy. Ruszył za to w stronę skate parku, gdzie, z tego co usłyszał w szkole (tak, był dzisiejszego dnia w szkole. Jak zwykle parę osób powiedziało mu parę niemiłych słów, ale Willy się nie przejął), ostatnio przebywało coraz mniej osób, zwłaszcza po otworzeniu kawiarenki niedaleko parku. Podobno niepełnoletnim też sprzedawali tam piwo i dlatego taki szał. Nie to, żeby młodzież z LA nie umiała skombinować sobie alkoholu. Po prostu tam bez żadnych konsekwencji mogli usiąść przy barowym blacie, lub mniejszych stolikach i sączyć swoje ulubione napoje. Willy lubił się czasem napić, ale nie dla niego były takie kulturalne spotkania, bo po pierwsze - niby z kim?, a po drugie - gdy zaczynał pić, nie potrafił przestać.
  Po kilkunastu minutach szukania, dotarł wreszcie na wyżej wspomniany skate park, który tak pusty, jak mówiono, nie był. Na którejś z ramp jeździło trzech skate'ów i jakiś gość na bmx'e z bandaną obwiązaną wokół twarzy, po railach jeździli deskorolkarze, a z graind box'u przed chwilą zjechała jakaś dziewczynka na hujajnodze. Zastanawiało go, kto normalny takie dzieci puszcza na skate park, i to same, zwłaszcza w chwilach, jak ta, gdy było słońce, ale też delikatny wiatr, czyli - według niego, a swoje wiedział, gdyż przez trzy lata jeździł na wyczynowych rolkach - idealna pogoda do jazdy.
  W każdym razie nie zastanawiał się nawet, czy tam nie wkroczyć, gdyż zwyczajnie wiedział, że go tam nie chcą. Przeszedł obok, udając, że kieruje się do parku i nikt go nawet nie zaczepił, choć widział tam kilka osób, będących do tego zdolnych. I wtedy rozdzwoniła się jego zastępcza komórka, którą jego mama jakimś cudem znalazła pod stertą papierzysk w swoim gabinecie, melodią AC/DC "Highway to Hell".
  - Tak? - odebrał, nawet nie sprawdzając, kto to.
  - Słuchaj, Willy... - zaczął Thomas, a zielonowłosy przystanął z wrażenia, bo poczuł w brzuchu tysiące motyli. Co on, nastolatka?! - Mógłbyś nic dzisiaj nie przynosić?
  - Jasne - odpowiedział mu i wiedział, że i tak przyniesie z sobą to, co już ma, nawet jeśli wszystkiego dziś nie użyją. - A czemu?
  Znów ruszył, bo to jego stanie w miejscu tak naprawdę trwało ze dwie sekundy i nikt z mijających go ludzi pewnie tego nie zauważył.
  - Bo w sumie to bardziej chciałem z wami o czymś pogadać, niż... wiesz...
  - Okej. Przekażę w takim razie Kimi.
  - W porządku. To do zobaczenia.
  Zrobił tak, jak powiedział - poinformował Kimiko, by nie przygotowywała się psychicznie (nie każdy jest w stanie przyswoić fakt, że tego samego wieczora będzie robił rzeczy, o które normalnie nikt by go nie podejrzewał) i fizycznie (jakieś porządniejsze ciuchy, które podczas "narkotycznego szału" nie ulegną destrukcji) na branie większej dawki dragów, a prędzej na pouczającą rozmowę z Thomasem, w którego "pouczające moce" nie wierzył w najmniejszym stopniu. Nie dzielił się z nią tym jednakże, a na umówione spotkanie rzeczywiście wziął to, co dostał od Lu.
  - Gdzie byłeś cały dzień, mały, chamski, bezduszny...? - zaczęła Kimiko, prawdopodobnie planując określić go całą gamą nieodpowiednich dla dzieci przymiotników, gdy przerwał jej:
  - Szwędałem się po Playa Vista. - Z lekkim, nie uspokajającym jej uśmiechem. Loretta zachichotała cicho, przypominając sobie nerwy jej przyjaciółki i te podejrzenia typu "pewnie znów go dorwali, zgwałcili i przechowują w jakimś dziwacznym miejscu. Tamten blondas na pewno ma z tym coś wspólnego i... i w ogóle...", podczas gdy w rzeczywistości chłopak zapewne spędził cały dzień z partnerem. Nie dziwiła mu się, bo gdyby sama kogoś miała, to ten ktoś też przysłaniałby jej wszystko inne, ale ona miałaby włączony telefon i nie ignorowała przyjaciół.
  Kimi zrobiła się czerwona z wściekłości, wciągnęła głośno powietrze i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Zamknęła je jednak ostatecznie i odwróciła na pięcie.
  - No, Kimi, nie obrażaj się...! Nie byłem u Lucasa... - Odwróciła się nagle, samym wzrokiem pytając "to gdzie, do cholery, byłeś?!". - Znaczy u niego też byłem, ale to tylko na pół godziny, bo był u niego jego syn...
  - On ma syna?!
  - Jest u niego na weekend raz w miesiącu, tyle wiem... W każdym razie resztę dnia łaziłem po mieście, serio, a telefon mi się wyładował koło czwartej. - Dla udowodnienia uniósł przedmiot do góry. Kimiko prychnęła i, zapewne, wygarnęłaby mu co nieco, gdyby nie nagłe pojawienie się Thomasa.
  - Hej - odezwał się i William pomyślał, że musiał stać tam już wcześniej i tylko czekał na odpowiedni moment, bo zdawało mu się, że kątem oka go widział.
  - Tommy! - pisnęła Loretta, rzucając się bratu na szyję, oczywiście uważając na nogę mężczyzny. Ten objął ją z lekkim uśmiechem, a po chwili do uścisku dołączyła się Kimi. Tylko William stał z boku, patrząc jedynie na Thomasa, w ogóle się nie spodziewając, że gdy tylko go zobaczy, jego nogi jakby wrosną w ziemię. Oczywiście - chciał zrobić dużo więcej. Chciał wtulić się w niego, jak dziewczyny, albo wskoczyć na niego, jak na tych filmach, i wpić w usta, ale nie mógł się ruszyć, wiedząc, że Tommy nawet by nie zauważył, gdyby tego wieczora nie odezwał się doń ani słowem.
  Wszystko się zmieniło, gdy już dziewczyny odeszły, a  szaro-niebieskie spojrzenie Thomasa przeniosło się bezpośrednio na niego. Miał ręce po bokach, jakby wciąż był gotów kogoś przytulić, a przecież to Tommy, a Tommy nie przytula byle kogo. I odezwał się:
  - Nie przywitasz się, Willy?
  Wtedy też zielonowłosy całkiem przestał nad sobą panować. Podbiegł do Thomasa, uniósł ręce do góry i zaplótł je na karku mężczyzny, a gdy ten zdezorientowany nawet nie drgnął, zetknął swoje usta z jego wargami. Kimi pokazała Lottie gestem, by ta nic nie mówiła. Kibicowała Willy'emu w zdobyciu Thomasa, to trzeba było przyznać. A Lottie nie miała nic przeciw swataniu swojego brata z najlepszym przyjacielem.
  Zielonowłosy po chwili pogłębił pocałunek, nie przejęty w najmniejszym stopniu tym, że Tommy tego nie odwzajemnia. Pod jego zamkniętymi powiekami na ten fakt jedynie zakręciły się łzy, ale tylko tyle się stało, bo zaraz ciemnowłosy poruszył ustami i z większą pasją, niż ktokolwiek inny wcześniej, całował go i pieścił nawet bez użycia języka czy rąk. William wiedział, że wszystko to jest tak wspaniałe głównie dlatego, że to Tommy, a nie ktoś inny... nie Lucas, nie tamci trzej brutale, nie jego pierwszy chłopak, a Tommy, którego pożądał bardzo długi czas i którego kochał, jak nikogo wcześniej...
  I gdy to do niego dotarło, że przecież Thomas w normalnych okolicznościach by go nie pocałował, nawet nie dotknął, bo zwyczajnie nic dla niego nie znaczył, odsunął się, jak oparzony, spotykając niemniej zdezorientowane od jego samego spojrzenie. Bał się rozglądać na boki, wiedząc doskonale, że teraz na pewno ma u nich wszystkich przekichane - Lottie, bo całował jej brata i nic jej nie powiedział; Kimi, bo przecież po raz drugi jej udowodnił, że ta jego "szczeniacka miłość" jednak nie jest tak niedojrzała; no i przede wszystkim u samego Thomasa z powodów oczywistych.
  Nie widząc innego wyjścia, ominął Tommy'ego, który próbował go zatrzymać, chwytając jego rękę. Wyszarpnął się, następnie z rozpędu wbiegł do lasu, szczęśliwie znajdującego się zaraz za plecami studenta, zwinnie omijając drzewa i krzaki, nie mając pojęcia, gdzie się zatrzyma. Ani on nie chciał ich teraz widzieć, ani tym bardziej oni jego.
~Sakura

sobota, 9 maja 2015

Rozdział XV

 William przesunął łyżkę w prawo, a potem w lewo i wymieszał płatki. Nie miał ochoty jeść, ale mama siedziała na krześle obok i czekała aż skończy śniadanie. Wmusił w siebie dwie łyżki płatków i z lekkim uśmiechem pokazał kobiecie dno miski.
 - Obiecaj mi, że nigdy więcej nie przyjdziesz do domu w takim stanie - Dominica założyła nogę na nogę - W ogóle nigdzie nie masz przychodzić w takim stanie... To znaczy żebyś się tak nie upijał, rozumiesz? - poprawiła się
 - Mamo - zaczął niepewnym i zmęczonym głosem - nie chcę obiecać ci czegoś czego nie jestem pewien.
Dominica wzięła łyk kawy i odstawiła białą filiżankę na talerzyk.
 - Nie chcę żebyś zniszczył sobie życie.
 - Wiem, mamo.
 - Pamiętaj o tym, że cię kocham. Rozumiem, że możesz mieć na mnie focha, bo dość często mnie nie ma... Ale wciąż jestem twoją mamą - wstała zza stołu - Dziś wrócę później. Muszę napisać dodatkowy artykuł dla mojego działu. Obiecuję, że ci to wynagrodzę.
 - Zawsze zostajesz dłużej - mruknął Willy, ale Dominica już go nie usłyszała.
 - Możesz zaprosić Lottie - usłyszał z głębi korytarza - Słyszałam o Thomasie i myślę, że przyda jej się twoje wsparcie.
 - Zadzwonię do niej - chłopak mimowolnie uśmiechnął się na myśl o dniu spędzonym z Lottie. Żałował, że Kimiko nie będzie z nimi, ale obecnie przebywała w Tokio. Usłyszał stuk obcasów na kafelkach i odgłos otwieranych drzwi.
 - Papa kochanie!
 - Pa mamo.
 Trzask drzwi.
 Thomas podszedł do recepcji i stanął w kolejce. Niesamowicie cieszył się z tego, że opuszcza to miejsce. Co prawda jeszcze przez trzy tygodnie będzie musiał chodzić o kulach, ze względu na złamaną nogę, ale lepsze to niż ciągłe leżenie w łóżku i gapienie się w sufit. Sportową torbę, w której mieściły się jego rzeczy, postawił przy zdrowej nodze. Nie spodziewał się zbyt szybkiego opuszczenia budynku, bo przed nim stało siedem osób. Siedem osób, które na pewno spotkało coś przykrego.
 Z racji tego, że przed nim stała starsza kobieta, która raz spojrzała na niego krzywym wzrokiem, postanowił rozejrzeć się po holu, zamiast poznać nową osobę. Od razu zauważył koordynatora jakiegoś oddziału i opiekującą się nim lekarz Ann Gwarton. Za nimi szła pielęgniarka pchająca łóżko na którym leżał człowiek zakryty białym prześcieradłem. Tuż za tą ponurą paradą dzielnie maszerowała młoda dziewczyna z wielkim napisem "staż" na plakietce. Była wyraźnie przestraszona, a może zdziwiona, ale z nutą odwagi w oczach weszła do pomieszczenia nad którym wisiała lampa z napisem "EKG".  Thomas zastanowił się dlaczego nieżyjącego pacjenta przewieźli na badanie. Teoretycznie, jako student medycyny, powinien o tym wiedzieć, jednak nie przypominał sobie czegokolwiek na temat wykonywania EKG u nieboszczyków. Może miał na ten temat zajęcia. A może nie. Nie pamiętał.
 Gdyby przypadkowa osoba weszła do szpitala i skierowała się w stronę recepcji na pewno spojrzałaby na Thomasa. W oczy rzucała się jego bladość i podkrążone oczy, a ciemne włosy opadające na czoło i wielki biały opatrunek dodatkowo skupiały na sobie spojrzenie obserwatora. Jednak nie zauważyłby kilkunastu tatuaży i ogólnej chudości, bo to wszystko było przykryte czarnymi Levisami i przydużym czerwonym swetrem. Gdyby była to osoba, która lubi przyglądać się cudzym twarzom, uważnie przyjrzałaby się jego oczom, które są ni to niebieskie, ni to szare. Dużo zależy od kąta padania słońca, a także od humoru Tommiego. Idealnie wpasowany w twarz nos nie zostałby oceniony przez obserwatora, bo stanowi integralną część twarzy i nie razi po oczach. Miłośniczka (lub miłośnik) francuskich pocałunków przez dłuższą chwilę przyglądałby się lekko różowym, pełnym ustom i, być może, mocno zarysowanej szczęce. Dla wielu ten chłopak mógłby być ideałem partnera. Ale gdyby bardziej poznał jego charakter i nałogi, najprawdopodobniej straciłby jakiekolwiek zainteresowanie. Nie dość, że wypalone płuca, to jeszcze pieniądze marnuje na używki. Nieładnie.
 Odczekał jeszcze kilka minut, a gdy wreszcie stanął na wprost tęgiej pielęgniarki,w ciasno opinającym jej tors różowym fartuchu, odetchnął z ulgą. Z utęsknieniem czekał na moment gdy opuści to miejsce, skłaniające do rozpaczy. Nie będzie już musiał prowadzić sztywnych i niezręcznych rozmów z chłopakiem bez ręki, który leżał obok niego. Polubił go, jednak rozmowa z nim była trudna, skomplikowana i wymagała mnóstwa wysiłku by nie polegała na kontemplacji pogody. Bo jak tu rozmawiać z kimś i nie wspominając o niczym co wiąże się z ręką? Przecież nikt nie chciałby urazić drugiej osoby. A może Marvin wyczuł, że Thomas unika konkretnego tematu i przez to unikanie rozmowa była lekko zawstydzająca?
 Pielęgniarka odchrząknęła znacząco nie wiadomo który raz i podsunęła chłopakowi formularz i długopis. Thomas złożył zgrabny podpis i wyszedł ze szpitala.
 Przed budynkiem czekał na niego srebrny minivan. Na widok swojego współlokatora, Brad zatrąbił przeciągle. Thomas skinął ręką na kierowcę i po chwili siedział na nieskazitelnie czystym fotelu. Mieszkali ze sobą już dłuższy czas, a Shrewood wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego w ich pokoju Brad rozrzuca wszystko gdziekolwiek się da, a w samochodzie dostrzegał najmniejszy paproch i po pozbyciu się go starannie czyścił miejsce, na którym ów paproch leżał.
 Brad próbował porozmawiać z Thomasem, jednak brunet nie był zainteresowany rozmową. Był zmęczony i wyczerpany z jakichkolwiek sił życiowych. A w dodatku był na głodzie - narkotykowym. I potrzebował papierosów. Pomyślał o Kimiko, która, biedna, musiała męczyć się ze swoją rodziną. A Willy? Pewnie spędza czas z Lucasem. Albo na prawdę tak go lubił, albo jest bardziej przedsiębiorczy niż się tego po nim spodziewał. Przyjaciel-kochanek diler. Nieźle, Smith, na prawdę nieźle, Lottie? Ona pewnie świetnie sobie radzi. Ma gdzie mieszkać. Domyślał się, że Lara Sarah Douglas i trzy koty nie należą do najlepszego towarzystwa, ale lepsze to niż ich rodzice.
  - Gdzie jedziemy? - zapytał tonem wyprutym z emocji, gdy tylko zauważył, że wjechali w mniej uczęszczaną uliczkę.
  - To skrót do akademika - odpowiedział po chwili Brad. Thomas jednak mu nie wierzył.
  - Mhm - mruknął jedynie w odpowiedzi. Widział zaciśniętą szczękę mężczyzny i wiedział, że chodzi o narkotyki, które u nich przechowywał. Brad prędzej czy później musiał się na nie natknąć, było to nieuniknione.
  Bez słów obaj patrzyli na drogę przed nimi, prowadzącą gdzieś. I gdy Thomas już zasypiał, a jego głowa raz za razem opadała na szybę pojazdu, znaleźli się na miejscu. Przy klifie.
  Brad zaparkował samochód niedaleko jakichś rzadziej tu występujących drzewek i wysiadł z auta, zostawiając otwarte drzwi, a Thomas poczuł chłodniejszy powiew wiatru. Widząc jednak, że blondyn staje w pewnym miejscu, wyraźnie na niego czekając, przeciągnął się na ile pozwalała mu wygoda i z niemałym trudem wysiadł z auta.
  - Słuchaj, stary... - zaczął Brad, gdy już doń dołączył. - ...ja wiem, że znamy sie krótko i, serio, nie chcę ci matkować, ale widziałem, co u nas trzymasz. I cholernie mi się to nie podoba.
  - Ja...
  - Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. - Tommy skinął głową z lekkim uśmiechem. - Mam ochotę wygarnąć ci teraz wiele rzeczy, ale studiujemy ten sam kierunek i wiesz tyle, co ja, a nawet więcej, bo przecież testowałeś na sobie. Po prostu się martwię, mimo że nie znamy się nie-wiadomo-ile, bo... taki już jestem. I nie chcę, byś spaprał sobie życie. Tej małej też.

~Aroosa